• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Niezwykłe losy S/S "Poznań"

Michał Lipka
23 sierpnia 2014 (artykuł sprzed 9 lat) 

Niedługo po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, zaczęły pojawiać się głosy mówiące o potrzebie budowy floty handlowej, która wsparłaby rozwój odradzającego się kraju. Jeden z pierwszych zamówionych wówczas statków nie tylko nosił biało-czerwoną banderę przez blisko 40 lat, bezpiecznie przetrwał wojnę, a nawet... swoje zatopienie.



Gdy w 1926 roku powstało przedsiębiorstwo Żegluga Polska, w Ministerstwie Przemysłu i Handlu zapadła decyzja o zakupie dla niego nowych statków. Na wysłane zapytanie wpłynęła rekordowa liczba ofert - przesłano ich ok. 700! Komisja przetargowa wybrała ofertę francuskiej stoczni Chantiers Navals Français w Blainville.

Zamówione jednostki (łącznie pięć) były typowymi masowcami przystosowanymi do transportu węgla. Ich długość wynosiła przeszło 84 metry, szerokość 12 metrów, a nośność blisko 3000 DWT. Maszyna parowa pozwalała na osiągnięcie prędkości blisko 10 węzłów. Załoga składała się z 28 osób.

Podczas wodowania, poszczególnym statkom nadano następujące nazwy: "Wilno" (jego pierwszym dowódcą został mianowany kapitan ż.w. Mamert Stankiewicz, bohater powieści "Znaczy Kapitan"), "Toruń", "Kraków", "Poznań" (jego dowódcą został kapitan ż.w. Stanisław Łabęcki) i "Katowice".

W grudniu 1926 roku na pokłady weszły polskie załogi i statki wyruszyły w rejs do Gdyni. 3 stycznia 1927 roku szczęśliwie dotarły do Gdyni, gdzie w trzy dni później, 6 stycznia odbyła się uroczystość poświęcenia i podniesienia bander. Specjalnie na to wydarzenie przybył m. in. prezydent Poznania Cyryl Ratajski.

Wbrew często spotykanym opiniom statki były udanymi konstrukcjami, stąd też dość szybko zyskały sobie miano "twardych Francuzów".

SS "Poznań" początkowo pływał głównie w trampingu oceanicznym, czyli nieregularnie, przewożąc ładunki w zależności od potrzeb, choć zdarzało się, że obsługiwał również regularne linie. W 1934 roku zapadła decyzja by "Poznań" pod dowództwem kapitana Leona Rusieckiego udał się w rejs do Afryki, by nawiązać nowe kontakty handlowe oraz zdobyć nowe rynki zbytu dla polskich produktów. Długi rejs przebiegł spokojnie, statek zapisał się w historii jako pierwsza polska jednostka, która dopłynęła do Afryki. Efekty wyprawy były jednak żadne, nie udało się bowiem podpisać żadnych wiążących umów. Statek przywrócono zatem na wcześniejsze linie.

Wojna zastała "Poznań" w jednym ze szwedzkich portów. Załoga nawet przez chwile nie myślała o poddaniu się internowaniu. Kapitan Zygmunt Deyczakowski zdecydował, że statek uda się do któregoś z angielskich portów - wybór padł na Newcastle. Wykorzystując szwedzką przychylność i wody terytorialne oraz początkowo niezbyt szczelną linię dozoru niemieckich jednostek, "Poznań" bezpiecznie i bez żadnych przygód dopłynął do Anglii. Tam rozpoczął pracę w służbie konwojowej. Statek uzbrojono i przystosowano do transportowania ładunków wojennych. Co warte podkreślenia "Poznań" często pełnił funkcję statków komodorskich lub wicekomodorskich, m. in. podczas licznych rejsów do Kanady.

Koniec wojny zbliżał się już wielkimi krokami. W sztabach alianckich zapadła decyzja o rozpoczęciu przygotowań do Operacji Overlord, czyli otwarciu drugiego frontu we Francji, co miało rozpocząć się od największej inwazji morsko-desantowej w historii. Miał w niej również wziąć udział polski SS "Poznań", który przygotowywany był do tego w porcie Penearth. Prace przygotowawcze obejmowały m. in. zmianę bomów ładowniczych oraz wymianę uzbrojenia przeciwlotniczego.

W nocy z 15 na 16 czerwca 1944 roku "Poznań" pod dowództwem kapitana ż. w. Zygmunta Góry wraz z innymi jednostkami wyruszył w stronę francuskiego wybrzeża. Transportowany w ładowniach ładunek składał się z przeszło 2300 ton bomb i amunicji. Do dotarciu na miejsce polski statek skierowano do sztucznego portu Mulberry A, gdzie miał być rozładowany.

Po dopłynięciu na miejsce, do burt "Poznania" przycumowały barki i powoli rozpoczął się rozładunek. Pogoda cały czas się pogarszała, co utrudniało rozładunek. Barki co chwila uderzały w poszycie burt, coraz bardziej je uszkadzając.

Kolejna z silnych fal w nocy z 20 na 21 czerwca rozbiła falochron sztucznego portu. Sytuacja "Poznania" stawała się coraz bardziej niebezpieczna, gdyż barki w kilku miejscach poprzebijały już burty. Na polskim statku uruchomiono pompy, ale te nie dawały sobie rady z wzrastającym poziomem wody wewnątrz kadłuba. Wezwane przez kapitana na pomoc amerykańskie holowniki nie były w stanie podpłynąć.

W pewnym momencie niedaleko burty pojawiła się zerwana mina morska, na szczęście za pomocą bosaka udało się bezpiecznie przeprowadzić ja koło statku.

Kapitan Góra postanowił osadzić statek na mieliźnie, aby uratować go przed zatonięciem. Najpierw jednak nie udało się wyciągnąć jednej z kotwic, która zaczepiła o dno. Potem statek zaczepił dnem o zatopiony wrak czołgu, rozrywając sobie poszycie. Ostatecznie udało się bezpiecznie osadzić "Poznań".

Na pomoc przybyli Amerykanie, którzy za pomocą silnych pomp rozpoczęli osuszanie jednostki.

Ich wysiłki szybko straciły sens, gdy okazało się, że dowództwo podjęło decyzję o przerwaniu akcji ratowniczej i porzuceniu jednostki. Zadecydować miał o tym jej stan, a także niebezpieczny ładunek.

Tej decyzji stanowczo sprzeciwili się nie tylko oficerowie "Poznania" ale również ekipa ratownicza, która nie przerwała swych prac.

Polacy argumentowali, że większym ryzykiem byłoby pozostawienie statku wypełnionego amunicją w pobliżu alianckich przyczółków niż jego rozładunek. Pojedynczy, zbłąkany pocisk nieprzyjacielski mógłby zmienić "Poznań" w morze ognia i jednocześnie zniszczyć sztuczny port.

Amerykanie skapitulowali, a nawet podesłali kilku swoich żołnierzy do pomocy w rozładunku. Ci ostatni szczególnie chwalili sobie polską gościnność - i nie wiadomo czy mieli tu na myśli kapitańskie zapasy ginu i whiskey, czy też polskie potrawy, jakie przyrządzała im jedyna kobieta na statku, Jadwiga Pierzyńska.

4 lipca szczęśliwie udało się zakończyć rozładunek, wobec czego przystąpiono do uszczelniania kadłuba. 8 lipca udało się ściągnąć statek z mielizny, a już następnego dnia "Poznań" wyruszył w konwoju do Cardiff, gdzie dopłynął po pięciu dniach. Tam wszedł na remont do doku. Zakres napraw był tak szeroki, że załoga żartowała, iż ze starego "Poznania" pozostał jedynie komin.

"Poznań" odbył jeszcze co najmniej kilka rejsów konwojowych (łącznie przetransportował podczas nich blisko 300 tys. ton ładunku), po których wrócił do Polski, dla której pływał w trampingu do roku 1962. Przez szereg kolejnych lat służył jako pływający magazyn, by ostatecznie w 1975 roku zostać zezłomowanym jako najdłużej przebywający w służbie statek tego typu.

Opinie (17)

  • tylko takie artykuły lubie na 3m.pl (1)

    kiedys jeszcze mozna było poczytac opinie ale teraz modki wszysko wywalaja a zostawiaja politycznie poprawny chłam, ale takie art sa naprawde ciekawe i dobrze sie jej czyta, oby wiecej

    • 35 1

    • tu nie tylko chodzi o politykę lecz rzecz w tym , że dzisiaj mało jest dziennikarzy znajacych się na problematyce morskiej , czujacych morze i problemy ludzi zwiazanych z gospodarką morską.

      • 2 0

  • Niestety zainteresowanie tematem morskim w Trójmiescie maleje. (2)

    Kiedy gospodarka morska i handel z krajami zamorskimi lata 70-te był w rozkwicie w Trójmieście było zatrudnionych na statkach około 15 tys. marynarzy a w reszcie kraju podobnie.Doliczając rybaków, stoczniowców,dokerów i inne firmy współpracujące z gospodarką morską było to kilkadziesiąt tys.ludzi.Temat morski i rozmowy o statkach był wszędzie obecny.Kto dziś pamięta serie 12 statków "ZDROJE" budowane w Rumunii na Polskiej dokumentacji które zostały znowelizowane i dla oszczędności nadbudówki zrobiono stalowe(w obliczeniach były aluminiowe)i dodano większe maszty i bomy aby przeładowywać ciężki sprzęt wojskowy .Zanim ścięto
    maszty dwa z nich zatonęły z załogami w czasie sztormu.Napisałem o tym bo po latach wracają wspomnienia i może ktoś po latach napisze o tak niedawnych czasach.

    • 23 1

    • Tak jest niestety. Pamietasz jak kiedys wychodzil

      wspaniale czasopismo miesiecznik MORZE? Jerzy Miciński byl znakomitym redaktorem naczelnym. To czasopismo swietnie potrafilo laczyc wiadomosci o naszej gospodarce morskiej z rozwijaniem uczucia patriotyzmu do naszego morza o ktore od wiekow walczylismy. Utrzymujac tym samym zainteresowanie dalszym rozwojem przemyslu stoczniowego i polskiej zeglugi handlowej. Ale poniewaz wiekszosc Polakow glosowala na kretynow aby "zarzadzali" naszym krajem wiec nasza geograficzna obecnosc nad Baltykiem zostala zmarnowana. Juz sie nie odwroci....

      • 12 2

    • Artykul o "Rumunach" juz byl. Oby wiecej takich artykulow !

      • 1 0

  • (2)

    szkoda że tak wartościowe statki czy okręty (nieodżałowane Burza, Żuraw, Sęp) trafiały i trafiają i dziś na żyletki

    urzędnicy czy to w mundurach czy garniturach gardzą Naszą historią
    za to chętnie stawiają muzea z fototapetami gdzie mnożą swoje posadki...

    • 8 1

    • i gdzie byś je trzymał?

      • 1 1

    • Takim muzeum jest Muzeum Marynarki Wojennej...

      Takim muzeum jest Muzeum Marynarki Wojennej. Byłem, widziałem, tragedia.... Kilka modeli okrętów, nawet porządnych opisów brak, za to jakiś muzealny tajniak, który łaził za mna i przeszkadzał mi w zwiedzaniu tej "placówki"....

      • 2 0

  • Polecam książki

    Właśnie wczoraj skończyłem czytać (a w zasadzie słuchać, bo miałem audiobooki) serię książek Karola Olgierda Borchardta, w tym między innymi "Znaczy Kapitan"
    Fascynujące historie i przepięknie przedstawione świadectwo tamtych czasów.

    • 12 2

  • Bardzo ciekawe.

    Niestety zdrzemnąłem się w 1/3 tekstu...

    • 5 19

  • 28 osób na takim kapciu. Kiedyś to były czasy. (3)

    Pracuję na coasterze o podobnych parametrach. 82.5 metrów długości, 12.5 metrów szerokości. 3110 DWT. Prędkość 12 węzłów
    Załoga: 6 osób!
    Rejon pływania: Północne i Bałtyk

    • 8 2

    • tak ale to były zupełnie inne statki, gdzie dużo zależało od wiedzy i umiejetności załogi a dzisiaj opiera sie wszystko na elektronice i stąd mniej załogi

      • 3 1

    • Jeszcze w latach 1970-74 na tej wielkości statkach było 24osoby. Kapitan i trzech oficerów,

      6-ciu marynarzy+ bosman,4-ech mechaników,3-ch palaczy 2-ch kucharzy 3-ch stewardów plus radio i ochmistrz.Ładownie były kryte brezentami a międzypokłady dechami więc wyjście w morze wymagało wiele pracy.Palacze też musieli "nawrzucać" węgla do paleniska.Również oficerowie nie mieli łatwo.Radary najczęściej niewiele pomagały i trzeba było polegać na radionamiernikach i sekstansie.Statki nie posiadały automatów sterujących więc marynarze sterowali na zmianę co godzinę a drugą godz. stali na "oku" (na skrzydle lub dziobie).
      Fatalnie było zimą kiedy statek pokryty był lodem a brezenty przypominały "blachę".Liny Wówczas o średnicy 15cm "Polskie lasy"ciężkie i czasem nie do wyprostowania a trudne do podania na ląd To była ciężka praca.Byłem na takich statkach "Dąbrowski" Dębowski" i wiele innych.Skończyłem 10 lat temu.
      Kiedy zaczynałem byłem marynarzem ,bosmanem i ch.off.Na koniec praca przypominała biurową bo biurokracja zawitała na statki.

      • 10 0

    • Wspolczuje pracy na coasterach

      Ja zaczynalem na coasterach: Polnocne, Irish Sea Celtic Sea i Biscay, to byla ostra jazda za pare dolkow do tego paskudne zarcie, "ciekawi ludzie" choc zdarzaly sie wyjatki, no i dlugie kontrakty....po latach stwierdzam ze warto bylo, bo tam sie nauczylem roboty...teraz w O&G wiecej papierow, duzo gadania, a robota...ulamek tej ktora 3ba bylo zrobic na coasterach.
      Pozdrawiam i zycze stopy wody i wysokiego kursu dolara lub euro:)

      • 1 0

  • Co stało się. Z 15 tys marynarzy (2)

    Dostali takie odprawy jak górnicy?

    • 1 1

    • nie nie dostali

      • 2 0

    • W P.L.O. Ci co zostali do końca dostali jakieś niewielkie pieniądze.Jednak większość statków została sprzedana za grosze a

      PLO była ogromną firmą i posiadała wielkie dobra takie jak:186 statków,wiele majątku stałego: place,domy ogromny park transportowy,kilka tysięcy kontenerów i nowe ciągniki do ich przewożenia.W 1986r. byłem na statku ms."ANDRZEJ BOROWY" to niewielki stateczek przerobiony na kontenerowiec dowozowy.Po remoncie stoczniowym został sprzedany grekowi za 35 tys.$. Za takie pieniądze można było kupić dobrej klasy auto na zachodzie.Firma celowo i z premedytacją została doprowadzona do ruiny aby niektórzy mogli ją objąć za grosze.Większość marynarzy zaczęła szukać pracy u innych armatorów więc nic nie dostali a Ci co liczyli na stawki górnicze srogo się zawiedli gdyż odszkodowania były max 2tys zł.

      • 3 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Najczęściej czytane