Zmarnowano duży potencjał cz.1
Wyprawa na "Lord of the Sound - Lord of the Rings" to, na nieszczęście, moje nie pierwsze uczestnictwo w imprezie artystycznej realizowanej na gdyńskiej arenie. W całej rozciągłości podtrzymuje zdanie, że to miejsce kompletnie nie nadaje się na tego typu imprezy... a już w szczególności na koncert orkiestry symfonicznej. Ale po kolei.
1. Wejście i zderzenie z... brakiem szatni.
Serio, siedzenie na koncercie w kurtkach lub upychanie ich gdzieś po ciasnych krzesełkach areny sportowej? Na "szczęście" w hali było dość zimno, więc kto został w kurtce to się nie spocił, a że było sporo niewykupionych miejsc to można było tam rzucić kurtki.
2. "Klient w krawacie jest mniej awanturujący się".
Niestety, arena to nie teatr lub opera. Tu na halę można wejść ze wszystkim... z plastikowym kubkiem pełnym piwa, z nachosami, popcornem itd. Niestety można wejść też z niezamykająca się jadaczką zajętą komentowaniem wszystkiego. Tak było z moimi sąsiadami, którzy co rusz coś komentowali, tak jakby nie przyszli słuchać muzyki. Po trzech, czy czterech utworach przesiadłem się na jedno z wolnych miejsc.
3. A teraz najważniejsze! Wszyscy muzycy powinni po koncercie znaleźć dźwiękowca i spuścić mu porządny łomot. Czy ten człowiek w ogóle kiedykolwiek ustawiał nagłośnienie na koncercie? Ok, sprawa nie była prosta, bo arena nie nadaje się na koncert i z próżnego nawet Salomon nie nasika, ale nagłośnienie odebrało 90% przyjemności ze słuchania muzyki. Po prostu charczące głośniki, głównie na basach i gdy tylko głośniej odzywały się instrumenty dęte to nie było słychać w zasadzie już nic innego. To nie było nagłośnienie tylko tyfon okrętowy. Jedynie gdy dominowały instrumenty smyczkowe i flet poprzeczny to można było mówić o jakiejkolwiek przyjemności słuchania. Nawet partie sopranistek - skądinąd odnoszę wrażenie, że naprawdę niezłych - ograniczały się do transmisji dźwięku przypominającej wycie wilków.
c.d.n.
5
0