Marek Dyjak sam siebie określa naczelnym pijakiemi i barowym menelem, przez fanów nazywany jest polskim Tomem Waitsem.Choć na razie uporał się z piciem mówi że jego opowieści będą zawsze alkoholowe i nim przesiąknięte. Na kilka takich historii,między inymi o niezgłębionej psychice psychicznego kurdupla, zarówno z nowo wydanej płyty "Jeszcze raz" jak i wcześniejszych, przy akompaniamencie doskonałego trąbkarza Jerzego Małka zapraszamy w niedzielny majowy wieczór do Trzech Sióstr.
Ostatnie tango samobójcy
Paweł Franczak / Kurier Lubelski 11.09.2009
W teatrze Andersena zagra jutro Marek Dyjak - hydraulik po zawodówce, bard porównywany do Toma Waitsa, facet, który przeżył samobójczą śmierć.
Marek Dyjak, kiedy pił, to pił pięknie. Pił romantycznie, zgodnie z wszelkim kanonami picia artystycznego.
Wlewając w siebie wódę litrami (dochodził do 3 dziennie) kontestował mieszczańską obyczajowość. Wychylając kolejną setę, rzucał śmiałe wyzwanie losowi. Ależ się to wszystkim podobało! Nawet kiedy zapominał tekstu na scenie, kiedy olewał terminy, kiedy rzygał do krwi i przez to rzyganie nie mógł już wydobyć z siebie charakterystycznego chropowatego gło-su. Podobało się do czasu, aż Dyjak z tego picia wziął się powiesił.
Pewnie powinien był umrzeć - mielibyśmy kolejnego martwego piosenkarza do hołubienia, co to efektownie i młodo umarł i "wielkim był". Ale Dyjak zdecydował inaczej i ożył w karetce, chociaż lekarz stwierdził już zgon. I Dyjak żyje i śpiewa. I pić już nie pije.
Marka dał polskiej scenie muzycznej Jan Kondrak. Obydwaj pochodzili ze Świdnika. Z tym, że w chwili spotkania Kondrak był już znanym poetą i piosenkarzem z Lubelskiej Federacji Bardów, a Marek nieznanym hydraulikiem po zawodówce. Kondrak namówił Marka do śpiewania, a ten "wyszedł na wojnę ze światem uzbrojony w morderczo mocny głos i sześciostrunowy karabin zwany potocznie gitarą" - jak podaje na swojej stronie internetowej.
Debiutuje w 1993 r. na Art Zine Gallery. Dwa lata później zostaje laureatem Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie i wygrywa pierwszą nagrodę na "Famie" w Świnoujściu, w 1996 r. dostaje drugą nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Wokalnym w Bydgoszczy.
Hydraulik ze Świdnika gwiazdą poezji śpiewanej...
Czasem udawało mu się połączyć funkcję wokalisty z funkcją montera instalacji sanitarnych, kiedy wykonywał "Już kąpiesz się nie dla mnie" z repertuaru Kabaretu Starszych Panów, ubrany w drelichowe strój roboczy i z kluczem francuskim w ręku. Cudze utwory to zresztą jego specjalność, bo tak się składa, że w ustach Dyjaka nawet najbardziej banalne frazesy brzmią, jakby były prawdami objawionymi. A co dopiero takie "tango samobójców", czyli "To ostatnia niedziela" Mieczysława Petersburskiego.
Dyjak szybko obrósł mitem: egzotyczny, wyuczony zawód, niebanalny głos, ciekawa (bo na pewno nie piękna) facjata to bardzo spójny i atrakcyjny zestaw. Takich uzdolnionych straceńców się kocha, a kiedy są alkoholikami, to kocha się ich jeszcze bardziej.
Tyle że straceńcy mają do wyboru dwie drogi. Można, cytując Neila Younga, "spłonąć zamiast powoli wygasać". Tak zrobił m.in. Kurt Cobain, który te słowa umieścił w swoim liście pożegnalnym, tyle że tę opcję już Dyjak przerabiał, więc raczej odpada.
Można też, jak postanowił Dyjak, darować sobie mit genialnego artysty moczymordy i na nowo wziąć się do roboty. Może bez wódki życie będzie mniej kolorowe, ale Dyjak wykorzystał już dwa życia, trzeciego nikt mu nie da.
Paweł Franczak