2016-05-29 11:35
Jak to mawiają "don't take it for granted". Zanosiło się wszak, że Raport tej wiosny w Gdyni się nie odbędzie. I choć głód trójmiejskich teatromanów jakby mniejszy bo w Szekspirowskim nieprzerwanie serwują nowe porcje
Jak to mawiają "don't take it for granted". Zanosiło się wszak, że Raport tej wiosny w Gdyni się nie odbędzie. I choć głód trójmiejskich teatromanów jakby mniejszy bo w Szekspirowskim nieprzerwanie serwują nowe porcje spektakli to jednak trzeba wyrazić zadowolenie że i Gdynia nie zawiodła.
Pokazana na otwarcie Morfina ściągnęła chyba najliczniejszą publikę. Być może widzów zachęciło też nazwisko reżyserki (Ewelina Marciniak) mocno już wypromowanej przez tutejszy Teatr Wybrzeże. Najwyraźniej spektakl potrzebował odpowiedniej galeriowej przestrzeni stąd i lokalizacja pokazu w przestronnej hali sportowo-widowiskowej. Morfina jest mocno zabarwiona rozchwianym tożsamościowo Śląskiem jednak mówi o Polsce. Nie ma w tym fabuły, konkretnego porządku - i być może celowo. Chaotliwy kolaż ilustrowany odkrytymi lalkowymi ciałami kobiet i wojskowymi mundurami mężczyzn przedstawia dialektykę, korzenie politycznej dychotomii (której oblicze ukazało się pewnie dobrze podczas ostatnich wyborów w Polsce). Nazwa morfiny pochodzi wszak od Morfeusza - boga marzeń sennych. Ma dwoiste zastosowanie z jednej strony jak narkotyk może być(nieco niebezpieczną) rozrywką z drugiej jednak strony powagę budzi jej zastosowanie jako środek kojący ból podczas działań wojennych, kojarzy się nieodłącznie z narodową martyrologią. Stosowanie nie tylko morfiny ale i innych substancji psychotropowych na polu walki ma dłuższą tradycję niż mogło by się to wydawać. Spektakl powstał w tym samym roku co pokazywany w Wybrzeżu alkoholowy "Ciąg" (2014) - być może autorka zgłębiała wówczas szerzej kwestie związane z naturą durzenia się różnymi substancjami. Pojawiają się też i podobne zabiegi sceniczne jak w "Ciągu" i wystawionym później "Portrecie damy" np. zakładane "duże głowy" (hitlerowcy ukazani są tu z głowami wilków - w "Ciągu" Katarzyna Figura schowała się w głowie królika) czy powierzchnia ułożona w paski-pola w charakterystycznych dla Śląska kolorach (w "Portrecie" całe podłoże wyłożono na niebiesko). Po bokach odsłonięte na widok widza stanowiska garderobiane dla aktorów. Pokazany kolaż, bogaty w sceny, trudno byłoby streścić. Mocno jednak osadzony jest na dyskursie historii, sięga wgłąb "pamięci kolektywnej", doszukuje się tego co faktycznie stoi za "Bogiem, honorem i ojczyzną". Pokazuje jakie instynkta, dalekie od wzniosłych ideałów, niemal wspólne dla motywacji narkotyzowania się budują taką ideologię. Taka pamięć kolektywna jest jak morfina (a może czekolada), koi ból "bycia Polakiem", zaciemnia zdolność trzeźwego widzenia. Działa paliatywnie i im większy ból (być może wywołany ciężarem niesienia na swoich barkach trybów napędzających gospodarkę wolnorynkową) tym bardziej potrzebna. Twórcy "cofają" widza do czasów drugiej wojny światowej, do lat powojennych. Pojawiają się niemieckie swastyki (jak to ktoś ujął o ile komunizm upolityczniał sztukę to faszyzm estetyzował politykę - może dlatego do dziś wykreowane przez faszystów wizerunki są tak wdzięcznym materiałem dla twórców scenicznych). Wydaje się, że przedstawiona dychotomia dobrze odzwierciedla Polską scenę polityczną, podział Polaków na tych co hołdują raczej instynktownym przyjemnościom (czekolada, narkotyki, seks - czy milion innych dóbr możliwych do nabycia na rynku) tolerują chaos i niepewność oraz tych co szukają nieuchwytnego ładu, jakiegoś sensu i systemu wartości, kurczą się w samych sobie, instynktownie bronią swojej "swojskości", głęboko zakorzenionej potrzeby wiary. Będąc pustym w środku dowartościowują się przez przynależność do wspaniałego "narodu", "narodu" wyimaginowanego przez historię (a może nawet "wybranego" przez Boga). Wartki przebieg spektaklu z odseparowaną ścieżką dźwiękową, podawaną w dużej mierze z obrzeża sceny (podobnie jak i "Portrecie" gra tu jazz'ująco-blues'ujący zespół "Chłopcy kontra Basia"), składny ruch sceniczny - to wszystko sprawia, że spektakl ogląda się dobrze, bez nudy. Należało by się jednak spytać co w tym widowisku ma stanowić o jego oryginalności? Powiedziałbym raczej, że jest dobrze przygotowany artystycznie kolaż na "zadany temat", wykładający swoje racje jak należy. Niestety nie wiele więcej (a jeśli widziało się też inne sztuki Eweliny Marciniak tym mniej niespodzianek).
Być może jest jakiś klucz w doborze festiwalowych spektakli bo pokazana dzień później Tajna Historia Słowian niejako przedłuża podjęty dyskurs. Tym razem uwaga ze Śląska przenosi się na Ukrainę. Przedstawienie oparto na wcześniej wypromowanej, dość głośnej książce. Można by powiedzieć, że jest to spojrzenie na Polskę tylko poprzez pryzmat Ukrainy. No przynajmniej jeśli założyć, że Ukraina to taka "gorsza" Polska. W takim spojrzeniu na wierzch wychodzą rzeczy, które zwyczajnie może nie są aż tak wyraźnie widoczne. Polskę z Ukrainą łączy nie tylko "Euro 2012". Też i mapy historyczne, przeszłość, w której nie brakowało konfliktów i niechęci (przedstawienie otwiera umundurowana postać Romana Dmowskiego). Jednak Polska podobnie jak Ukraina przez lata robiła za kolonię dla imperium radzieckiego. Scenę zagracono licznymi rzędami włączonych przestarzałych monitorów komputerowych i lodówek co na myśl przywodzi też i to, że polskie drogi "zagracone" są używanymi autami sprowadzonymi od zachodniego sąsiada. Bardziej jest to chyba ilustracja życia spędzanego w supermarketowych galeriach, których sklepy AGD są nieodłącznym elementem. Liczy się towar. Wyświetlane napisy na monitorach opisują cykl, rytm życia wyznaczany przez szkołę, pracę, zarobkowanie, kupowanie, kredytowanie się, spotkania z komornikami, związki z partnerem czy partnerką, narodziny dzieci itd. Nie ma wątpliwości, że to życie w biedzie. Rząd mężczyzn ubranych w dresy. Cały pejzaż społecznych zjawisk: prostytucja, brutalna przestępczość, stare kobiety w chustach z kosami, ksiądz (bez Maybach'a) ze swoją zakonną grupką, itd. Nie brakuje tu akcentów Polskich (np. Lwów, Drohobycz Bruno Schulz'a, sonety krymskie Mickiewicza) jakie odkrywa grupa wycieczkowa studentów polonistyki z Warszawy. Teza autora wydaje się węzłowata i jasna: Polak jeździ na wschód, na Ukrainę by poczuć się lepiej. Waśnie tam może by poczuć się lepszym. Bo tam może zobaczyć świat "gorszy" od tego jaki widzi w Polsce. Bynajmniej teza ilustrowana jest tak wymownymi obrazami scenicznymi, że łatwo w nią uwierzyć. Czy autor ma jednak rację? Trudno powiedzieć. Być może trochę. Motywy wyjazdów w tamte rejony bywają różne. Wydaje mi się, że twórcy choć postawili frapującą diagnozę poszli zbyt daleko ze swoimi wnioskami. Dla wielu myślących ludzi wybór kierunku wschodniego nie jest powodowany chęcią "poczucia się lepiej" w "gorszym" kraju. Powód jest inny. Kierunek zachodni bowiem został totalnie skolonizowany przez tzw. przemysł turystyczny. Takie wyjazdy na zachód to wyjazdy do świata równo przyciętych trawników, gładko wybrukowanych chodników, ustandaryzowanych gwiazdkowych hoteli, "udawanych" atrakcji turystycznych, skrywanego brudu i odpadów. No i zamiast połaci lasów, łąk (o stepach, klimacie subtropikalnym nie wspominam) przemysłowe tereny zaasfaltowane gęsto autostradami. Słowem swego rodzaju przejazd przez McDrive'a po przełknięcie prawie sztucznego (bo dobrze zakonserwowanego) hamburgera. No i czy faktycznie tak bardzo gardzi się Ukraińcami w Polsce? Skąd więc tyle wsparcia i zaangażowania np. podczas pomarańczowej rewolucji? Powiedziałbym, że sympatii w Polsce dla Ukrainy jest jednak sporo. Czy więc autorzy "Tajnej Historii Słowian" chcieli się poczuć "lepszymi Polakami" tworząc coś tak groteskowego i przejaskrawionego? Chyba też mieli inne - poznawcze i artystyczne ambicje.
2016-05-29 11:36
Drugi z konkursowych spektakli okazał się być produkcją "off-ową". Co więcej to jest w zasadzie spektakl dla dzieci. "Ony" z Centrum Kultury w Lublinie to swego rodzaju bajka, grana głównie przez młodych aktorów. Być
Drugi z konkursowych spektakli okazał się być produkcją "off-ową". Co więcej to jest w zasadzie spektakl dla dzieci. "Ony" z Centrum Kultury w Lublinie to swego rodzaju bajka, grana głównie przez młodych aktorów. Być może wybrano go by różnorodności stało się za dość albo chodziło o pokazanie czegoś bardziej oryginalnego. Być może dobre przyjęcie spektaklu Tato z zeszłym roku wskazało kierunek - tu też tato wchodzi w grę. Liczne akcenty marynistyczne korespondują z klimatem Gdyni. Jak na produkcję z off-u poziom niezły choć początkowo mnie znudził. Ostatecznie przedstawienie zdobyło moją sympatię między innymi ciekawą grą aktorską i przeróżnymi subtelnymi ale bardzo oryginalnymi środkami wyrazu (np. zręczne pokazy cieni albo kto by przypuszczał, że ławka z gumowymi nogami przesuwana po podłodze ze sztucznego tworzywa wydaje dźwięki niemal takie same jak statki widziane na morzu). Na sali nie zasiedli jednak najmłodsi. Dojrzałe panie wychodziły z przedstawienia i kiwały głowami, że się im podobało. Tym niemniej spektakl robi wrażenie dość infantylnego, ulizanego i powyżymanego z prawdziwych esencji dramatów życia. Baśniowe uniwersalia może w tym są ale jeszcze więcej potocznych wizji świata. Narzucanie młodym ludziom tych tych wizji niekoniecznie najlepiej im zrobi.
Pokaz kolejnego dnia, jak się zdaje, wrócił do wspomnianego klucza. Spektakl biorąc za główną bohaterkę Gabrielę Zapolską pokazuje jak kręte są koleje losów życia artystów, literatów (i nie tylko nich). Realizacja utrzymana jest w nurcie, który sobie bardzo cenię. Chodzi o swego rodzaju teatralną mikrohistorię. I choć tu biografia została podrasowana pomysłami fabularnymi nic to nie zaszkodziło. Bo o to waśnie chodziło by nieco przymknąć oko i wypowiedzieć pewne idee. Nie burząc w ten sposób prawdy historycznej a raczej wzmacniając jej wymowę. "Zapolska Superstar" to brzmi rzecz jasna przewrotnie. To swego rodzaju manifest. Bo Zapolska to raczej wielka "czarna dziura" niż gwiazda. W jednej z kluczowych scen spektaklu skonfrontowana z Henrykiem Sienkiewiczem. Wracamy więc do swego rodzaju dychotomii o jakiej wspomniałem wcześniej. Choć Zapolska sąsiaduje z Sienkiewiczem w spisie lektur jakże inne prezentowała podejście, typ pisarstwa i jakże inaczej toczyły się jej życiowe losy. O ile Sienkiewicz otrzymał nagrodę Nobla to Zapolska skończyła "pogrzebana pod płotem". O ile dzieła Henryka Sienkiewicza (choć wielu światłych krytyków wrzuca je prosto do kosza z innymi wypocinami grafomanów kultury masowej) stanowią dziś filar tak zwanego wychowania patriotycznego to Gabrielę Zapolską traktuje się raczej jako niegroźną emancypantkę. Bo co lepiej wspiera dumę Polaka i podsyca jego megalomanię jak nie historyczne powieści Sienkiewicza. W jego powieściach inne nacje (kozacy, Tatarzy to ludzie okrutni, głupi albo pijani). Czy coś lepiej przypomina młodym Polakom o chrześcijańskim rodowodzie niż Quo vadis? A dzięki Stasiowi i Nel każdy Polak może poczuć (prawie) jak zachodni (post)kolonialista. No bo Sienkiewicz pisał "tak jak trzeba" o "istotnych ideach" pozostawiając naturalistyczne brzydactwa "w domyśle" czytelnika - tak przynajmiej twierdzi sam Sienkiewicz w pokazanej scenie sądowej. Bardzo mi ten spektakl przypomniał "Broniewskiego" pokazywanego w Teatrze Wybrzeże. Jakże analogiczna scena gdy Zapolska opowiada wzruszona o entuzjastycznej robotniczej widowni, nazywa swoich górniczych widzów pieszczotliwie "młoteczkami" (przypomnijmy, że rzecz wystawia teatr z Wałbrzycha). W Broniewskim też obstukano zasługi pisarskie robotniczymi młotkami. O ile jednak nad wyraz ciekawe jest to co pokazano - same idee to jeszcze ciekawsze jest jak to zrobiono. Zapolska grana jest jednocześnie przez trzy aktorki na raz, co by to ładniej ująć niejako współbieżnie. To tak jak grać na trzech klawiszach zamiast jednego. Swoista trójca (słowem ich troje). Całkiem oryginalne i efektowne. Kostiumy, scenografia natomiast są po totalnym revamp'ie na który składają się elementy młodzieżowe, popkulturowe, subkulturowe i sportowe. Garnitury z melonikami skojarzone zostały z adidasami. Anorektyczne ciało Sary Celler-Jezierskiej odziewa bluza dresowa. Joanna Laganowska nosi czarne punkowate glany. Drobna Irena Sierakowska zrobiona jest na kowbojkę w białych kozaczkach. Scena natomiast przypomina szkolną salę gimnastyczną z nieco rozklekotanymi klepkami drewnianego parkietu, składanymi krzesłami i potarganym materacem gimnastycznym. Wykonany sprejem napis na ścianie "Zapolska Superstar" nawiązuje do młodzieżowych (często wandalizujących) graffiti. Ostatecznie spotkania każdego z Zapolską właśnie w takiej scenografii przecież się odbywają. Jej lektury uczeń czyta w szkole, potem już do jej książek nie zagląda. W jednej z końcowych scen ciało Ireny Sierakowskiej z rozłożonymi rękami (jak w locie do nieba) zostanie podniesione i niesione jak krzyż. Tasiemiec, który miał się stać przyczyną śmierci Zapolskiej przeistoczy się we wstążkę gimnastyczną choć taniec wykona mężczyzna o kształtach wprost odwrotnych do tych jakie zwykle mają gimnastyczki (tak na marginesie ponoć Gdynia ma dość istotny ośrodek tej dyscypliny sportu). Tu na myśl przychodzi kultowy Paw Królowej z teatru Starego w Krakowie gdzie aktorów ubrano w sportowe stroje do squasha (choć tam aktorów/aktorek było po dwóch a tu mamy po trzech/trzy). To co się jednak szczególnie liczy to właśnie to, że twórcy pokazali (szczególnie pod koniec) jak zręcznie i efektownie potrafią żonglować środkami wyrazu (obok wymienionych współczesnych elementów miejsce znalazło się na przykład na meloniki, cymbałki, staromodne suknie, na podniosłe mowy albo to znów elektroniczny instrument lub taniec dyskotekowy jakby wycięty z jakiegoś spektaklu teatru tańca. Ten totalny revamp, nowoczesność i przywołana żywość ujęcia podszyta jest jednak prawdziwą patyną, to przedstawienie z oryginalnym wiekowym, historycznym rodowodem, biografią Gabrieli Zapolskiej (żadna tam snobliwa podróbka) i na tym pewnie polega siła tego spektaklu.
Niestety kolejnego dnia atmosfera nieco siadła. Widzowie zobaczyli "Wojny, których nie przeżyłam". Pomysł realizacji tego przedstawienia osadza się zasadniczo na dwóch spostrzeżeniach. Po pierwsze współcześnie bardzo wielu ludzi przezywa wojny jedynie w sposób pośredni (w tym sensie, że od czasów drugiej wojny światowej faktycznie wojny u nich nie było choć docierają do nich informacje z różnych miejsc konfliktów zbrojnych). Po drugie na wojnach obraz zawsze miał duże znaczenie. Napoleon potrafił zmylić wroga pokazując swe wojsko w innym miejscu niż faktycznie nacierał, wojska korzystały z map, obserwowały i szpiegowały wroga ostatecznie obrazy z wojen (pozyskiwane nowoczesnymi środkami takimi jak np. drony) trafiają obecnie do mediów (albo są przed mediami celowo ukrywane). Sam obraz stał się bowiem skuteczną bronią.
Jednak "jak na złość" w spektaklu tym nie pokazywane są żadne obrazy. Jest trochę manipulowania dźwiękami, "odhumanizowana" scenografia nawiązująca do matematycznej geometrii (co by było bardziej pseudonaukowe), aktorów ubrano w białe fartuchy naukowców skrzyżowane z kombinezonami moro w wersji żółto-różowej (do tego białe buty a'la drewniaki jakie widuje się na nogach lekarzy w ośrodkach zdrowia). Poszczególni "naukowcy" reprezentują inne departamenty i po kolei zwierzają się ze swych doświadczeń wojennych (z wojen, których nie przeżyli). Całość niby oryginalna ale wypada bardzo blado, przypomina raczej performance zorganizowany na wystawie figur geometrycznych. Jedna z ciekawszych scen to ta kiedy aktorzy próbują z za winkla wysuwać różne przedmioty - niejako sprawdzając reakcję a tą jest zawsze ogień - strzały z karabinu. Na to reagują swoistym śmiechem - ostatecznie wydaje się jakby kule nie były prawdziwe. Gdyby takich scen było więcej może całość nie była by tak nudna. Monologi, dialogi taplają się w płytkiej warstwie dziennikarstwa wojennego, zupełnie niezrozumiałe uporczywe nadużywanie angielszczyzny. Powiedziałbym krótko: spektakl straconej szansy. Do widza w każdym razie to przedstawienie nijak nie przemawia. Być może zainteresuje niektórych medioznawców bardzo znudzonych dziełami (z lat 60-tych ubiegłego wieku) autorstwa Marshall McLuhan'a.
2016-05-29 11:38
Następny dzień to pokaz tutejszego "Kumernis". Dość długie przedstawienie wyreżyserowane przez córkę znanego malarza Dudy-Gracza. Ponieważ Agata Duda-Gracz jest historykiem sztuki domyślam się skąd czerpała inspirację.
Następny dzień to pokaz tutejszego "Kumernis". Dość długie przedstawienie wyreżyserowane przez córkę znanego malarza Dudy-Gracza. Ponieważ Agata Duda-Gracz jest historykiem sztuki domyślam się skąd czerpała inspirację. Na pytanie czy mi się podobało odpowiedziałbym krótko: Nie. Po pierwsze śmiertelna dawka sakrobiznesu (no ja rozumiem, że Średniowiecze to cały kawał w historii i dorobku sztuki, przez setki lat cała kultura i sztuka to była prawie tylko sakralna ale gdyby nawet ...) i brak prawdziwego zainteresowania by zrozumieć o co ludziom w tym chodzi. Po drugie doprowadzona do absurdu groteska (spod której już nawet żadna jako tako normalna rzeczywistość nie wystaje). Po trzecie znaczny bałagan sceniczny. Po czwarte końska dawka nazwijmy to oględnie rustykalności (mniej oględnie: wiocha totalna). Po piąte (last but not least) zupełnie niezrozumiała zajadłość (co by nie powiedzieć szowinizm) feministyczny sprowadzający domniemaną wojnę płci do tego, że "wszyscy faceci to okropne świnie" a wszystkie kobiety to ich ofiary (składane na ołtarzu jak ciało Chrystusa). Owszem jest tu parę ciekawych pomysłów szczególnie jeśli chodzi o "figurki" z wykreowanego na scenie (ze sporym rozmachem) piętrowego ołtarza (czy jak to tam historycy sztuki sakralnej nazywają). Święty wołek sprytnie tworzy rogi zakładając ręce na przełożony przez kark kijek. Święty kogutek zrobiony na boksera chędożący co raz to swoją kurkę (a ta ze sporym jajem terkotanym w wózeczku dziecięcym). Niby wszystko jest logiczne i na swoim miejscu rzeczy (albo figurki) czyste są święte a te brudne (kib*l czy remiza) są skalane więc są nieświęte. Można by powiedzieć, że dramat osadzony jest na kanwie niemożności pogodzenia ideowej, kościelnej miłości typu Caritas z miłością typu Amor (której kształt wyznaczony jest z zamyśle głównie przez te instynkty natury, które odpowiedzialne są za przekazanie genów w najbardziej korzystny sposób). Najgorsze jest to, że młode dziewczynki programowane przez nauczanie na "święte" nie będą mogły pogodzić tego z realiami życia. Co więcej mężczyźni (tak - przecież kościół jest przecież męską instytucją) narzucają kobietom ideał dziewicy (nie tyle by ograniczyć kobiety co innych mężczyzn). Z drugiej strony czynią o nie zabiegi. Ostatecznie jest to wewnętrznie sprzeczne bo trudno kobiecie być jednocześnie dziewicą i dziwką. W drugiej części spektaklu ilość scen dramatycznych znacząco wzrasta. W kulminacyjnym momencie tytułowa Kumernis choć postępuje "grzecznie" jak ją nauczono i pragnie być kochana i miłować jak brodaty Chrystus (miłość Caritas) i deklaruje swoje dziewictwo i tak pada ofiarą podejrzeń o "nieczystość" i zostaje poddana śmiertelnej próbie za pomocą tzw. sądu Bożego. To ona (niejako zamiast Chrystusa) zawiśnie na krzyżu (zważywszy jednak wątłość jej kobiecego ciała z pewnością jej ofiara nie przebłagała by żadnego szablozębego, mięsożernego bóstwa - tak tu trzeba pokaźnego mięsa męskiego). Ostatnia scena przywraca scenę z początku spektaklu niczym w mistycznym micie powrotu. Tekst spektaklu został ciekawie ustylizowany na dzieła bodaj Szekspira albo jakiegoś tam innego pismaka tego typu. Całość jednak mówiąc eufemistycznie budzi bardzo mieszane odczucia. Co ciekawe spektakl jest krytykowany przez ekstremistów za ilość scen jawnie seksualnych czy zawierających przemoc. W zasadzie nie wiem skąd ta krytyka. Bo sceny takie ukazane są specjalnie po to by w widzu specjalnie swoistą odrazę do tego co się pokazuje i pokazać mu alternatywę. Bo choć heroiczne starania okazują się (na scenie) przegranym dramatem to widzowi każe się z niego wyciągnąć wnioski. Przypomina to sytuację z pokazywanym kiedyś na festiwalu Wybrzeże Sztuki spektaklem "Shopping and Fucking", który bez zrozumienia wymowy był krytykowany przez środowiska konserwatywne. Natomiast co do tej rosnącej brody to ponoć zagorzałe feministki nic nie golą więc może Agacie Duda-Gracz też już wyrosła broda. Jak Chrystusowi. Od starożytności czcigodni filozofowie nosili brody by się wyróżnić (i nie wypadało się snobliwie podszywać), tak też przedstawiano Boga czy Chrystusa, nawet Mark, Engels i Lenin to w komunie byli czcigodni brodacze.
Na należną uwagę i uznanie, jak sądzę, zasługuje oryginalna sztuka "Karskiego Historia Nieprawdziwa". Twórcy starli się tu zlać w jedną całość dwa elementy historię, kulturę popularną i fantastykę. Zabieg porównał bym do ongiś pokazywanego na festiwalu Wybrzeże Sztuki spektaklu "Ufo.Kontakt" Iwan'a Wyrypajew'a. Podobnie jak tam autorzy jak się zdaje starają się przeprowadzić wiwisekcję na umyślę widza. Pokazać mu jak łatwo zmieszać historię z fantastycznymi wyobrażeniami i ubrać to w kostium kultury popularnej (mamy więc tu srebrne kombinezony niczym z jakichś Star Wars, liczne wtręty z piosenkami z różnych językach, próba zrealizowania swoistego komiksu na scenie, bohaterskiego supermena który raz jest SS-manem by zmienić za chwilę AK-owca, znów taniec z wstążką). Jednak prawdziwym bohaterem jest tu postać w zasadzie niefikcyjna Jan Karski - niczym jakiś agent a'la James Bond. Ostatecznie miks jest tak duży, że trudno odróżnić prawdę od fikcji a najlepiej "lepi się" do umysłu to co układa się na wzór "archetypów" dobrze znanych wszystkim z kultury masowej. Choć sztuka utrzymana jest z jednej strony w bardzo lekkim, zabawowym tonie popowym, przedstawia momentami bardzo poważne, przejmujące tematy. Wydaje się być ostrzeżeniem przed zagrożeniami jakie wiążą się z pojmowaniem historii, wykorzystywaniem jej do różnych celów. I czy współczesna kultura w Polsce nie nasiąka ufantystycznioną historią - jak łatwo kupić np. T-shirty prezentujące takie połączone idee. I jak się wydaje to kolejna część układanki w kluczu tego festiwalu - choć estetyka i całość tej kompozycji nie udała się tak dobrze jak twórcom "Zapolskiej-Superstar".
Pokazana na końcu konkursu sztuka "Sąsiedzi" to prawdopodobnie najsłabsza propozycja festiwalu. Część widzów nie doczekała końca tej prawie 2 godzinnej produkcji opuszczając salę. Co prawda aktorsko, teatralnie całość zrealizowano profesjonalnie. Uwagę zwracają też muzykujący na scenie aktorzy. Tym niemniej sztuka zawiera najmniejszy ładunek symboliczny a całość sprowadzona została do prymitywnego kryminaliku przyozdobionego licznymi wulgaryzmami, smaczku ma tu nadać sztuce raczej nietypowy domniemany związek dorosłej kobiety z dużo młodszym chłopcem. Od początku wyczuwa się, że coś się wydarzy. Ostatecznie widz ze spektaklu wychodzi szczęśliwy. Bo on też patrzył a jemu wcale nikt oczu nie wydłubał. Pokazane sceny sąsiedztwa konfrontujące wiejskiego mieszkańca z wykształconą parą, która przeprowadziła się z miasta może być pewnym sposobem na ukazanie występujących w Polsce antagonizmów (choć różnego kalibru Polacy tak blisko na codzień ze sobą raczej się nie stykają).
A swój głos do urny oddałem oczywiście tylko na ... "Zapolską-Superstar". A kto zagłosował inaczej ten trąba. Koniec i bomba.
2016-06-01 06:45
Super są te Twoje recenzje, Krytolu. Z większością ocen się zgadzam, poza "Kumernis", na którą patrzysz z typowo samczej perspektywy. Skoro nie żal Ci czasu na tak obszerne i wnikliwe analizy spektakli (o wiele ciekawsze
Super są te Twoje recenzje, Krytolu. Z większością ocen się zgadzam, poza "Kumernis", na którą patrzysz z typowo samczej perspektywy. Skoro nie żal Ci czasu na tak obszerne i wnikliwe analizy spektakli (o wiele ciekawsze niż teksty dzienikarza tego portalu), to może zatrudnisz się gdzieś w tym fachu i wyjdziesz z offu recenzenckiego? Namawiam - będę wierna czytelniczką. Ciekawe, jakie studia skończyłeś?
PS. Ja też głosowałam na "Zapolską". W tym roku R@Port był jednak dla mnie słaby i - wbrew temu, co piszesz - bez klucza (co przyznawał sam dyrektor, podnoszą wartość różnorodności).
Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.