Opinie (2)

  • Teatralny karnawał w Gdyni

    Trzeba przyznać, że ciekawy jest tegoroczny raport bo może nie tyle to raport o stanie polskiego dramatu co raport o stanie polskiej rzeczywistości. Faktycznie tylko jedna ze sztuk sięga po temat historyczny (Niżyński),

    Trzeba przyznać, że ciekawy jest tegoroczny raport bo może nie tyle to raport o stanie polskiego dramatu co raport o stanie polskiej rzeczywistości. Faktycznie tylko jedna ze sztuk sięga po temat historyczny (Niżyński), pozostałe na różne sposoby przekazują obrazy współczesnej tutejsiości.



    Na otwarcie zaprezentowano sztukę, w której autor jak się zdaje próbował w twórczy sposób połączyć gatunek kryminału z poezją. Niestety z tego literackiego małżeństwa nie urodziło się cudowne dziecko. W zamiarze miał to być chyba dramat filozoficzny a wyszło coś na kształt teatralnego komiksu. Renomowany Teatr Stary z Krakowa dał wszystkiemu solidną oprawę w postaci klatkowej scenografii (chodzi o coś na podobienstwo klatki schodowej w bloku) w której zamknięto czwórkę aktorów i równie solidnej realizacji. Sztuka ma ponoć "odpowiadać, na pytania które nie nie można znaleźć jednoznacznych odpowiedzi" - faktycznie świetnie jest szukać odpowiedzi, gdy nie trzeba się kłopotać o ich znalezienie! Trzeba przyznać, że niezła bzdura. Widowisko więc sprowadza się do "solidnego pudła" niestety pustego w środku.



    Równie rozczarowujący okazał się pokaz następnego dnia, gdy widzowie zobaczyli widowsko sygnowane nazwiskiem Mrożka. Sztuka napisana niedługo przed śmiercią schorowanego twórcy niczym jednak nie porywa. Raczej są to jakieś pomyje po Mrożku jakiego widzowie znają sprzed lat. Tematem tu przedstawianym była "tajemnica miłości" wyłożona w ten sposób, że pokazano co ludzie obu płci robią ze sobą na karnawałowym wyjeździe (z tym, że karnawał to letni, kanikułowy). Jednak jak to wygląda można się domyślić nawet bez przychodzenia do teatru na watpliwą estetycznie sztukę.



    Po tych produkcjach kolejny dzień okazał się mocno odświeżający. Pokazane w gdyńskiej ymce "Zapiski z otchłani" to sztuka wysoce wysublimowana, doskonale dopracowana w detalach, doskonale odegrana aktorsko. Zwraca uwagę nielinearność tekstu, a raczej jego periodyczność gdyż niektóre jego fragmenty powracają, wypowiadane ponownie przez aktorów choć już w nieco innej odsłonie. Realizatorzy wzięli na warsztat konkretny temat i profesjonalnie go rozpracowali. Oczywiście ograniczeniem w takim podejściu jest zamknięcie sobie drogi na bardziej niekonwencjonalne ryzyka artystyczne. Widzowie zobaczyli więc sztukę mocno klasyczną z tematem mocno już wszak wyeksploatowanym - co by przytoczyć choćby nagradzanego "Boga Niżyńskiego" Teatru Wierszalin z Supraśla, który pokazywał się również w Sopocie w zeszłym roku albo niedawne realizacje sceniczne tanecznej grupy Dziki Styl Company w pobliskim Żaku.



    Tego samego dnia pokaano spektakl, który chyba zebrał największy aplauz publiczności. "Caryca Katarzyna" to produkcja Wiktora Rubina (i jego niedodłącznej współpracowniczki) - specjalisty od spraw cielesności, seksualności i władzy. Łatwo się domyślić że chodzi tu o "historię przez duże ch". Mówiąc nieco poważniej: na scenie odparowano warstwę kulturowo-społeczno-publiczną (kostiumy aktorskie - stroje arystokratów z dawnych epok - zawisły pod sufitem). Na scenie pozostawiono jedynie wartwę cielesno-osobisto-prywatną postaci. Aktorzy grają więc co najwyżej w bieliźnie nie hamując się specjalnie. Widz więc mógł zobaczyć na scenie "ciała nieucywilizowane" np. wycinanie sobie włosów łonowych, obgryzanie sobie paznokci (oczywiście u własnych nóg), zaglądanie w kobiece pośladki (by sprawdzić jakość takiego towaru), onanizowanie się czy też mini-peepshow (gdy niedoszła caryca obchodzi widownie z miniaturą klasycystycznej sceny teatralnej założonej na nagie piersi i zachęca widzów do sięgania do środka). Całość widowiska to coś w rodzaju upopionej historii. Bo reżyser za punkt wyjścia przyjmuje tkankę kultury jak by nie było popularnej i na tym dla kontrastu maluje środkami właściwymi dla kultury wyższej. Co z tego wynika można się domyślić. W sumie wykształciuchy, którzy na codzień obcują (często zawodowo z kulturą wyższą, historią polityczną czy literacką) a jednak też relaksują się pławiąc się od czasu do czasu w wytworach kultury popularnej jak się zdaje bawią się przy czymś takim doskonale. Dość mocno widoczny jest wątek krytyki mitotwórstwa literacko-narodowego ( i całego syndromu martyrologii narodowej). Ten wątek ilustrują np. liście wysypywane na scenę (w listopadzie jest święto narodowe czy wyciagane z worków stare buty - które niczym "trupięgi" wyjmowane z trumien poniekąd symbolizują byłe pokolenia - pamięć kolektywną). Trochę to przypomina to Balladynę (Teatr Polski w Poznaniu, reż Marcin Cecko) gdzie również dotykano krytycznie wątku martyrologiczno-narodowościowego i gdzie śpiewał "suchą c**** drap squad". Na szczęście autorzy nie poszli tu w tak absurdalny wulgaryzm, choć mimo wszystko dosadność wyrazu budzi tu moim zdaniem pewien opór i jest zupełnie niepotrzebna. Chyba jest ona nie tyle wyrazem "choroby" twórców co raczej "choroby" społeczeństwa, w którym takim twórcom przychodzi tworzyć (wszak każda akcja wywołuje przeciwakcję). Mimo krytyki społecznych ideałów, stereotypów i innych głupot twórcy sami jednak je propagują (np. stereotypowy obraz prostytutki czy łączenie króla z koncepcją narodowości). Tym niemniej namalowany tu obraz bezwględnej i mocno ufizycznionej Katarzyny w drodze na szczyty władzy podany w ten sposób widzom się chyba spodobał. Nie wykluczam, że jurorzy nie mając w czym wybierać ugną się i (niestety) nagrodzą ten spektakl.



    Kolejny dzień okazał się również mocnym udzerzeniem, uderzeniem obrazami mocno dołującymi. Licheń Story to jak sam tytuł wskazuje opowieść o wszystkim lichym i o wszystkich lichach. Choć rzecz dzieje się teoretycznie w sanktuarium w Licheniu raczej jest to obraz przekrojowy polskiej religijności. Grupka osób porusza się na klęczkach po "błednym kole" w.w. przybytku. Grupce towarzyszy charakterystyczna postać nieżywego a może ducha, raz syna raz ojca - nie trudno jednak nie zauważyć w tej postaci obrazu byłego polskiego papieża, który choć dziś martwy nadal żyje w świadomości ludzi, uśmiecha się ze zdjęć okładek kolorowych albumów wystawianych np. w kioskach. Faktycznie postać choć przypomina bladego umarlaka trochę też i aniołka - a może właśnie kogoś błogosłowianego z nieba. Osoby wędrujące po błędnym kole to dość reprezentatywna, przekrojowa grupa społeczeństwa - pielgrzymów przybyłych do sanktuarium w Licheniu (wśród nich może jedna z dziesięciu to turystka niewierząca, która widzi (z pozoru) tylko kicz w tym przybytku). Są też młodzi tubylcy - parkingowy i dziewczyna pracująca w lokalnym klozecie (który chyba nie tylko z uwagi na podobnie zafekalnioną wodę kojarzy się aż nadto z kościelną kropielnicą). Trudno powiedzieć czy to rozpaczliwe widowisko to krytyka wiary czy raczej niewiary. Faktycznie to trafny obraz polskiej religijności opartej na sakrobiznesie i sakrokiczu. Bo być może supermarkety coraz bardziej przypominają kościoły ale faktycznie jest też odwrotnie kościoły i sanktuaria (takie jak to w Licheniu) coraz bardziej przypominają supermarkety. Wyprawa do przybytku jednego czy drugiego rodzaju wygląda więc w sumie podobnie. Supermarketyzacja religii w Polsce jest dziś smutną rzeczywistością. Na scenie widz zobaczy też jak niewierzący biskup próbuje nawiązać relację z prostytutką (to wszak standard nie tylko epoki średniowiecza gdzie burdele prowadzone były przez księży dla obopólnych korzyści finansowych obu stron tzn. księży i prostytutek). Trzeba przyznać, że efekty dramatyczne uzyskano tu trochę na siłę jakby poprzez wnocnienie widma obrazu rzeczywistości na tych częstotliwościach, która akurat są najczarniejsze. Wyszło coś na kształt obrazu Dudy-Gracza. Podobnie jak widowisko z Carycą Katarzyną całość robi mocne wrażenie, choć widownia nie była tu przepełniona i po spektaklu widzowie wyszli z sali dość posępni.



    W przedostatni dzień artyści zaśmiali się z samych siebie - rzecz jasna w kontekście obrazów społeczeństwa, w którym żyją. Obie produkcje w moim odczuciu choć wesołe i pełne humoru momentami wiały nudą i zeszły na kabaret.



    Gdynia okazuje się być bardzo dobrym miejscem na festiwal teatralny i dobrze, że tym razem na wiosnę. Na klimat złożyła się potrójna lokalizacja widowisk, ozdobiona wstęgami główna ulica miasta, gazetka festiwalowa, ściagnięty dla podbudowania autorytetu jury Jerzy Stuhr czy robiąca za maskotkę imprezy Dorota Masłowska. W sumie było nieźle.

    • 5 0

  • ps ad licheń

    Ostatnie słowa widowiska Licheń Story: "najważniejsze w życiu człowieka są narodziny i śmierć Boga" - faktycznie boże narodzenie i wielkanoc to dla wielu ludzi w Polsce najważniejsze przedsięwzięcia konsumpcyjne w roku.

    • 1 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.