2013-05-01 22:52
Z wrocławia przyjechała świeżutka sztuka - świeżutka bo pierwotnie wystawiona na scenie brytyjskiej w drugiej połowie zeszłego roku a w Polsce nieco ponad miesiąc temu we Wrocławiu. Mimo bardzo młodzieżowo i nowocześnie
Z wrocławia przyjechała świeżutka sztuka - świeżutka bo pierwotnie wystawiona na scenie brytyjskiej w drugiej połowie zeszłego roku a w Polsce nieco ponad miesiąc temu we Wrocławiu. Mimo bardzo młodzieżowo i nowocześnie brzmiącego tytułu (jak i obsadzeniu sztuki aspirującymi adaptami aktorstwa) scenariusz do niego nie napisała wcale jakaś podrastająca, "naćpana" grafomanka tylko doświadczona i podstarzała już brytyjska dramatopisarka. Spektakl spotkał się podobniesz z dość dobrym odbiorem zarówno krytyki jak i publiczności na wyspach. Nie wiem ile zostało z oryginału w polskiej adaptacji ale prawdopodobnie większość. Nie bardzo rozumiem dlaczego tytułu nie przetłumaczono - czyżby żenujące sprowadzanie wszystkiego do jednego języka jakie występuje w korporacjach biznesowych zaczeło przenikać też do świata kultury? No dobrze ale do rzeczy. Widzów zaskoczyło już samo wejście na widownię bo ta umieszczona została na dużej scenie teatru a faktyczna scena aktorska objęła pozostałą wolną część dużej sceny a chwilami także miejsca rozległej widowni teatru. Scenografia tworzyła klimat, który bardziej nawiązywał do szkolnej zabawy przebierańców, kabaretów studenckich a może raczej widoku jaki roztacza się po zakończonej imprezie studenckiej (jakiś niewyszukany stół, materace gimnastyczne na ziemi zamiast łóżek, jakaś kanapa do siedzenia, wanna, sterta wysłużonych książek, poobijane pianino, jakiś obraz i inne drobniejsze tego typu strzępki...). Takie odczucie może było spotęgowane też tym, że wszyscy aktorzy to ludzie młodzi. Do tego wypuszczono jedynie trochę dymu. Momentami jednak dało się odczuć rozmach przygotowania strojów aktrorskich i ich ucharakteryzowania dzięki którym mogli się zamienić np. w lwa, wielkiego penisa, śpiewaczkę operową, jakąś istotę niebiańską czy diabelską i wiele innych. Technologia weszła tu do gry tylko lekko, w postaci dużego ekranu zaimprowizowanego na wiszących płótnach na przedzie sceny gdzie wyświetano dużymi literami tytuły poszczególnych scenek oraz reflektorów punktowych. Trzeba przyznać, że była to jeszcze jedne dość nieszablonowe przedstawienie. Mimo bowiem tego, że sztuka trwa zaledwie półtorej godziny odgrywane jest to blisko 60 scenek z bodaj 100-ma postaciami! Łatwo się domyślić co to oznacza. W takich warunkach pojawia się przedstawienie, w którym jest 200% aktorstwa, 30% spektaklu i może 10% fabuły, którą jednak spięto przewodnimi wątkami obecnymi we wszystkich ze scenek. Ja dostrzegałem, że zasadniczo przy każdej okazji mówiono o różnych postaciach infomacji choć może te moje cebernetyczne spojrzenie na świat wyprostowała by jakaś przedstawicielka płci przeciwnej wskazując, że we wszystkich scenach zawarto nie tylko obraz nowoczesnej zinformatyzowanej świadomości ale także ludzką potrzebę pozostawnia w kontakcie, intymności czy nazwijmy to może wprost jak tytule: miłości. Co ciekawe to wszystko w żaden sposób nudne być nie mogło bo ta cała mozaika, ten kalejdoskop scen przesuwał się przed oczami widza z prędkością typową dla znudzonego światem widza zappingującego po kanałach telewizyjnych. Trzeba przyznać, że adepci aktorstwa dostali tu całkiem spore wyzwanie (wszak rozdzielenie tylu zmiennych scen nawet pośród całkiem licznej załogi wykonawców nie czyni zapewne sprawy łatwą) i dali upust swoim ambicjom na bardzo przyzwoitym poziomie dowodząc, nie tylko swoich możliwości aktorskich jak i momentami wokalnych (wcielając się niejako w rolę gwiazd muzyki popularnej). Mimo tej całej kabaretowej ananżacji dało się jednak odczuć zupełnie profesjonalną grę aktorską . Sceny czasami faktycznie frapowały - zabieg wykorzystywania momentami widowni budynku jako sceny ciekawy -- na przykład gdy widzimy nagle wbiegającego mężczyzne w miejscu danym widzom a nie aktorom, który strzela po kolei do aktorów do prawdy nawet bedąc w teatrze trudno swojej psychice wyjaśnić, że to nie dzieje się na prawdę i że widzowie (a w tym ty jako widz) nie bedziesz za chwilę kolejną ofiarą szaleńca który usłyszał głos boga i zabija seryjnie. Na szczeście po krótkiej dyskusji z ostatnią (kobiecą) ofiarą scenka kończy się strzałem w jej plecy. Jak widać Bóg nawiedzający ludzi z pewnością jest mężczyzną (szczególnie jeśli mamy do czynienia z religiami patrialchalnymi) więc fajnie być Bogiem - gorzej jest go spotkać, może lepiej od razu się zacząć modlić i nie oczekiwać niczego dobrego... tego typu scenek chociaż o bardzo różnej treści mamy tu ponad stoi i paradoksalnie ta jednostajna zmienność, niezobowiązująca do niczego treść każdej ze scenek ale też i pewne wątki spinające je niczym klamra (a może też i jednolitość wieku aktorów) powodują, że widz nie doznaje tu jakiegoś odczucia przeładowania i nadmiernej kakofonii. Nie powiedzieć, że to się podoba, że może się podobać wielu widzom - mimo takiej nietypowości i odczucia pewnej "szkolności" całego ujęcia - to było by nieszczere i nieuczciwe. Dobrze, że ten spektakl wszedł w ostatniej chwili do programu festiwalu wnosząc coś co teatrem pełnoformatowym jaki znamy "na codzień" być może nie jest ale pozostawia mimo to bardzo ciekawe wrażenia.
Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.