To nie lada sztuka - w środku lata, trzy razy pod rząd wypełnić Teatr Muzyczny na imprezie jazzowej. Nawet jeśli to jazz lekki, łatwy i przyjemny, to nadal publiczność woli imprezy darmowe, popowe i plenerowe. Ladies Jazz Festival postawił na snobizm w pozytywnym tego słowa znaczeniu. To elegancka rozrywka na poziomie.
Festiwal rozpoczął się od trzęsienia ziemi. Energetyczną bombę w piątek odpalił jedenastoosobowy skład Incognito. Już na początku koncertu udało im się porwać do tańca widownię Teatru Muzycznego. A to wcale niełatwe, choćby ze względów logistycznych, o czym przekonały się zespoły grające w dniach późniejszych. Otoczony młodymi muzykami weteran sceny acid-jazzowej,
Jean-Paul 'Bluey' Maunicka (lider zespołu) podbił serca publiczności serwując gorącą mieszankę czarnych rytmów. Trudno było się oprzeć czarowi Incognito.
Swoistym trzęsieniem ziemi była także wiadomość, która sparaliżowała muzyczny świat w sobotni wieczór. Śmierć Amy Winehouse, największej nadziei muzyki soul i r'n'b pogrążyła miliony fanów w żałobie. Nieświadoma tragedii
Brenda Boykin pokazała jednak, że sama muzyka jest nieśmiertelna i niesie pocieszenie, cokolwiek by się działo.
Czarnoskóra wokalistka zapadnie w pamięć publiczności, jako generał z prawdziwego zdarzenia. Aż trudno pomyśleć, co jej zespół -
Club des Belugas - grał na koncertach zanim rozpoczął współpracę z Amerykanką. Brenda jest frontmanką, tancerką i przede wszystkim dyrygentką dla pięciu akompaniujących jej muzyków. Szczególna nić porozumienia łączyła ją ze śpiewającym perkusistą
Michaelem Neher-Warkocz, który w lot łapał wszystkie jej pomysły aranżacyjne i muzyczne grepsy rzucane
ad hoc. Świetnymi, energetycznymi solówkami popisywał się także pianista
Roman Babik. Sama Boykin czarowała publiczność swym głębokim, niskim, "czarnym" głosem.
Kiedy Club des Belugas na moment został na scenie bez wokalistki zaprezentował utwór, w którym przewijała się jak refren fraza "What is jazz?" Ta piosenka stanowiła doskonałe podsumowanie całego programu festiwalowego. Muzycy kpili w niej z dziennikarskich określeń stylistycznych. Zmieniając co rusz rytmy pytali: może to soul, może funk, może r'n'b, a może blues? Co za różnica! Gramy, co nam w duszy gra.
Grażyna Auguścik i
Paulinho Garcia zagrali najbardziej przewidywalny koncert tych trzech dni. Była to wprawdzie światowa prapremiera ich programu "Beatlenova" (The Beatles plus bossanowa), ale ten duet od dawna opiera się na sprawdzonych patentach. Przede wszystkim głosy: łagodne i świetnie współbrzmiące. Po drugie: bujająca w spokojnych rytmach latynoskich gitara klasyczna obsługiwana przez Garcię.
Jak sami twierdzą, to muzyka terapeutyczna. W tej terapii brakuje jednak znaków zapytania. To raczej aromaterapia, niż seans na kozetce. Trzeba przyznać, że duet osiągnął jednak mistrzostwo w tym, co robi, a skromności i bezpretensjonalności wielu mogłoby się od nich uczyć.
Na zakończenie festiwalu widzom zaprezentował się zespół szwedzkiej wokalistki
Fredriki Stahl. Zwiewne piosenki Skandynawki przypominały momentami twórczość Niny Persson z The Cardigans (choć bez gitary). Można było się zastanawiać, co Stahl robi na festiwalu jazzowym albo... zazdrościć Szwedom tak zacnego popu.
Każdy z występów miał swój charakter. Od piorunującego Incognito, po łagodny i senny duet Auguścik - Garcia. Dla każdego coś miłego. Jeśli wspomnimy, że dobór artystów wcale nie gwarantował sukcesu, a bilety były dość drogie - ręce same składają się do braw dla organizatorów.