• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Sztormowy chrzest załogi

Jadwiga BOGDANOWICZ
14 września 2001 (artykuł sprzed 22 lat) 
To już nawet nie było słynne "10 w skali Beauforta". Była 11! Noc. Ulewa. Wiatr. Kilkumetrowe fale przelewające się przez pokład. Po prostu morska kipiel. Na Bałtyku jacht "Kmicic" stracił ster i zaczął nabierać wody. Sobota, 8 września, godzina 23. "Dar Młodzieży" odbiera sygnał mayday i rusza na ratunek. Na pokładzie fregaty studenci WSM. Dla większości z nich był to pierwszy rejs w życiu...

A miało być tak spokojnie... Po zwycięstwie w regatach Cutty Sark Tall Ship's Race, "Dar Młodzieży" - szkolny statek Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni wracał do domu. Na pokładzie załoga stała i studenci, głównie II roku wydziału mechanicznego. Była ich tylko sześćdziesiątka czyli w zasadzie połowa stanu, który normalnie obsługuje ten statek.

Do redy portu w Gdyni zostały trzy godziny rejsu. O dwudziestej trzeciej żaglowiec odebrał sygnał mayday. Od nabierającej wody jednostki dzieliło go 16 mil morskich. "Kmicic" płynął na jednym sztormowym żaglu. Miał urwany ster. Na pokładzie były 4 osoby.
- Pośpieszyliśmy na ratunek, bo byliśmy najbliżej, a "Dar" był najszybszym statkiem w okolicy. W pobliżu były jeszcze kutry, ale kutry są bardzo wolne - wspomina Andrzej Janota, student II roku wydziału mechanicznego.

- Całą noc w ogóle nie spaliśmy. Akurat tak trafiło, że zeszliśmy z wachty i zaczął się alarm - dodaje Marek Romanowski, kolega z roku. - Do "Kmicica" płynęliśmy na żaglach, ale kilka straciliśmy. Porwały się na strzępy. Kilka godzin goniliśmy ten jachcik, bo bardzo szybko dryfował. Znosiła go fala. Trzeba było wypatrywać go, szukać. Fale miały ponad 10 metrów. Raz widzieliśmy ten stateczek, za chwilę już nie.
- Fale były tej wielkości, że woda dostawała się na wysokość naszej sterówki. Tutaj wszystko było pod wodą - mówi Andrzej Janota wskazując na pokład. - Gdy był przechył, to ludzie spadali na reje. Było ślisko, stromo i niebezpiecznie. Ale mi się to podobało. Lubię takie rzeczy: sztorm, żagle, zwroty. Jedyną wadą mojej wachty było to, że mieliśmy bardzo mało snu.
- Warunki pogodowe były tak ekstremalne, że to była dla tych studentów chyba największa przygoda w życiu - przypuszcza Marek Szymoński kapitan żw, komendant "Daru Młodzieży" i prorektor ds morskich w WSM w Gdyni. - W pierwszej fazie tej akcji żeglowaliśmy mając żagle sztormowe, ale siła wiatru była tak duża, że nawet te nie wytrzymały i porwały się. Fakt, że swoje już odpracowały. Nie były tak wytrzymałe jak byśmy oczekiwali. Miały już 6 lat, a żywotność żagli jest liczona na lat 5.

Akcja trwała całą noc. Ok. 6-7 rano żeglarze w końcu zauważyli światła jachtu w porannej szarówce. "Kmicic" został zlokalizowany.
- Później utrzymywaliśmy łączność. Fale były tak wysokie, że holownik, i jacht nie mogły nawiązać ze sobą łączności na UKF: fale radiowe po protu ginęły w... falach - tłumaczy komendant. - My mieliśmy łączność zarówno z centrum koordynacyjnym, jachtem, holownikiem, jak i ze śmigłowcem, tak więc wszystko jak gdyby przetoczyło się przez nasz statek.
- To był największy sztorm jaki do tej pory przeżyłem - stwierdził Jarosław Wójcik, student. - Morze to naprawdę potężny żywioł. Niestety ze względu na bardzo trudne warunki atmosferyczne nie do końca udało nam się pomóc rozbitkom.

Trzech członków załogi "Kmicica" podjęły ratownicze śmigłowce Marynarki Wojennej, czwartego zabrał na pokład "Sztorm II" - holownik ratowniczy z Helu.

- Nie podjęliśmy rozbitka, ponieważ w pobliżu był holownik ratowniczy, który mógł to zrobić znacznie bezpieczniej - wyjaśnia kpt. Marek Szymoński. - "Dar" w takich warunkach ma bardzo utrudnione możliwości manewrowania, więc bezpieczniej było jeśli zrobili to fachowcy.

Było ciężko, ale było warto. Chcieliśmy coś takiego przeżyć i przeżyłyśmy - mówi Anna Kowalska z IV roku wydziału administracyjnego.

Tej nocy pod pokładem było tylko na pozór bezpieczniej:

- W sztormie bujało z rufy na dziób, a potem z lewej burty na prawą. I to wszystko jednocześnie, więc trudno było gdziekolwiek usiedzieć - wspomina Beata Pietrzak z wydziału organizacji obrotu portowo-morskiego, jedna z trzech dziewczyn w tym męskim gronie. - Chłopaki mieli herbatę w takim dużym garze. Nagle patrzymy, a garnek ciach, na drugą stronę. Oczywiście wszystko się wylało. Ta herbata potem tak sobie pływała z jednej ściany na drugą. Za herbatą oczywiście poszły wszystkie kubki, a za kubkami - chłopak, który chciał je przytrzymać. Jak ktoś niedomknął szafki, to wszystko się wysypywało. Trzeba było patrzeć żeby coś na głowę nie spadło! Jakieś śmietniki, kamizelki ratunkowe, no wszystkiego wszędzie było pełno. Woda wlała się klatką D albo C (już teraz nie pamiętam). Wylewała się z łazienek. Korytarze były zalane. Chłopak, który spał w koi nagle wypadł, uderzył o stół i dopiero na podłogę. Na szczęście nic się nie stało. Na pokładzie było mokro od fali i od deszczu, który padał cały czas. Kto wyszedł, to od razu z powrotem, bo przechył był 38 stopni. Dużo chłopaków ma powybijane palce, poobijane ręce, łokcie. W czasie sztormu nie bałam się. Na początku to było nawet śmiesznie, tylko potem to sprzątanie...

- Na "Darze" taki silny sztorm przeżyłem pierwszy raz. Statek bardzo dzielnie się spisywał. Ponieważ jest już generalnie sprawdzony w trudnych bojach, więc nie ponosiliśmy wielkiego ryzyka, decydując się na tę akcję - znamy już właściwości tego żaglowca. Studenci zdali ten egzamin na 5+ albo i 6 - ocenia komendant "Daru". - Zresztą gdy zamustrowali w Ejsberg, to zaraz jak wyszliśmy w morze od razu trafiliśmy w sztorm, a oni byli przecież pierwszy raz na morzu. Sztorm w czasie akcji ratunkowej nie był już dla nich nowością. Byli już zahartowani.

- Stwierdziliśmy, że Bałtyk bardzo miło nas przywitał - żartuje Marek Romanowski. - Potem nie było już czego się bać.

- Najgorzej to było pierwszy raz przeżyć chorobę morską - dodaje Beata Pietrzak. - Najpierw zaczyna lekko kręcić w głowie, a potem w brzuchu tak dookoła... No i wtedy - wiadomo. To jest gorsze niż najgorsza grypa.

- W czasie akcji nie bałem się - oświadczył Andrzej Janota. - W końcu przez miesiąc byłem obyty ze statkiem, mniej więcej wiedziałem co robić i - gdyby co - gdzie wiać. Mnie się bardzo podobało. Dostaliśmy trochę w kość, ale teraz wspominam to sympatycznie.

- Do Gdyni wróciliśmy ciężko żeglując pod ostry przeciwny wiatr - kończy opowieść Marek Szymoński.

Dla młodych wilków morskich powrót do macierzystego portu nie był równoznaczny z powrotem do domu. Na ląd mogli zejść dopiero po kilku godzinach. Trzeba przecież było wymienić porwane żagle na nowe.
Głos WybrzeżaJadwiga BOGDANOWICZ

Opinie

Najczęściej czytane