Re: Czy to już ten czas by się zacząć martwić?
Dzięki wszystkim za te pozytywne, jak i te mniej pozytywne słowa :) Z jednej strony wychodzi na to, że nie jestem sama w takiej sytuacji, ale z drugiej strony czy to faktycznie coś zmienia? Chyba nic. Po prostu widzę teraz, że więcej jest takich "mniej szczęśliwych" kobiet jak ja, ale to chyba nie jest jakiś powód do przysłowiowej radości.. Choć ponoć w grupie raźniej ;)
Mogę dodać jeszcze, że podczas ostatnich refleksji udało mi się dojść do pewnego "ciekawego" wniosku. Otóż, jakieś 4 lata temu pierwszy raz w życiu(!) zapowiadało się pomiędzy mną, a kolegą "coś więcej". Teraz z perspektywy czasu widzę jasno, że chyba to zepsułam na własne życzenie. Akurat, gdy nasza znajomość nabierała tempa, ja wyjechałam na roczną wymianę studencką. Kontakt utrzymywaliśmy za pomocą internetu. Natomiast jak przylatywałam do Polski to zawsze spotykaliśmy się- choćby na jakiś krótki spacer. Podczas którejś z internetowych rozmów On zapytał delikatnie czy ma na mnie czekać.. Że wystarczy jakikolwiek mój znak i On zaczeka.. Ja niestety nie określiłam się w tej materii. Po prostu przemilczałam wątek i dalej kontynuowałam znajomość nie wracając do tego tematu (jakie to licho mną pokierowało!). On zatem uznał (i wcale mu się nie dziwię), że skoro nie wykazuję inicjatywy to chyba nic z tego jednak nie wyjdzie, a zatem dalej utrzymywał ze mną kontakt, ale nigdy do tematu już nie powrócił.. . Szczerze powiedziawszy to byłam wciąż przekonana, że pomimo braku mojej jakiejkolwiek wprost deklaracji On i tak zaczeka.. Cóż jednak za moje zdziwienie było, gdy po powrocie do Polski już na stałe okazało się, że On zakochał się w innej dziewczynie.... I w momencie, gdy się o tym dowiedziałam, był z nią od 2 m-cy "oficjalnie razem". Gdy się spotkaliśmy oczywiście opowiedział mi o niej coś niecoś- pamiętam jak dziś, jak mocno mnie w żołądku ściskało, gdy tego słuchałam. I oczywiście wtedy zadziałała reguła "zakazany owoc smakuje najlepiej" (teraz dopiero to widzę i rozumiem). Wtedy przestał być w moich oczach już tym dobrze ułożonym, wiernie czekającym, tylko okazał się tym niedostępnym, tym którego ktoś mi "sprzątnął sprzed nosa".. I do dziś nie wiem czy zaczęłam o Niego walczyć, bo mi na Nim zależało, czy tylko dlatego, że odezwało się moje egoistyczne ego. Na "moją korzyść" działało to, że Jego dziewczyna mieszkała 400km dalej, zatem spotykali się na początku tylko weekendami, a w inne dni mogłam po koleżeńsku spotykać się z Nim ja.. Szczerze powiedziawszy to byłam obok Niego blisko, bo łudziłam się, że ich związek na odległość najzwyczajniej w świecie nie przetrwa.. Że może nadejdzie jakiś kryzys, podczas którego On stwierdzi, że przecież tu na miejscu ma mnie- mieszkam bliżej, podobałam mu się przecież, no i może jakiś sentyment by odżył. Niestety. Wybrał ją i pozostał wierny temu wyborowi do końca. Efekt tego jest taki, że dziś są już zaręczeni, a w przyszłym roku wezmą ślub.
Wiecie jakie mam wnioski z tej historii całej? Otóż, przyznaję 100% rację słowom "docenisz, jak stracisz". Nie wiem czy nawet, gdyby ona się nie pojawiła to czy w ogóle byśmy byli razem. A nawet gdybyśmy byli to czy by to przetrwało.. Tego nie wiem, ale wiem, że mogę sobie pluć w brodę, bo to na prawdę fantastyczny facet jest, a ja nawet nie spróbowałam stworzyć z Nim czegokolwiek, kiedy był "mój czas".. Aż mi nawet głupio teraz przyznawać się, że po cichu łudziłam się, że ich związek się rozpadnie- naprawdę to są myśli poniżej jakiegokolwiek poziomu, ale nie wiem co mną wtedy kierowało. Młoda byłam i głupia. Co jeszcze ciekawe to to, że ten rozdział już udało mi się zamknąć- tak mi się bynajmniej wydawało. Przez pierwszy rok Jego związku kontakt jeszcze mieliśmy, choć stopniowo On go ograniczał, a w efekcie urwał się całkowicie. Po 2 latach "nie widzenia" spotkaliśmy się na weselu wspólnej znajomej. To chyba była jedna z gorszych moich zabaw tego rodzaju.. Pierwszy raz zobaczyłam na żywą ją.. A dokładniej ich razem. Wesołych, uśmiechniętych, wpatrzonych w siebie jak w obrazek. Na prawdę- to uczucie było widać i mówię to z ręką na sercu. I wiem, że wstyd to pisać, ale tej nocy nie marzyłam o niczym innym jak tylko o tym, aby być na jej miejscu.. Myślałam, że może poprosi mnie do tańca, albo że jak mnie zobaczy to coś Go "ruszy". Ale nic z tych rzeczy. Całą noc przetańczył z uśmiechem na twarzy mając w ramionach ją... W takiej sytuacji starałam się "jakoś pocieszyć" szukając ku swej uciesze wad w Jego dziewczynie (to taki babski tok myślenia pod wpływem weselnego trunku). Niestety, ona jest ładną dziewczyną (długowłosa blondyna, świetny uśmiech, świetna figura), a do tego również dobrze wykształcona ("pani prawnik") i żeby tego było mało to jeszcze królowa parkietu (tancerka). W takiej chwili wcale Mu się nie dziwię, że wybrał ją, a nie mnie- choć niby nic mi nie brakuje.. I tak ostatnio doszłam do wniosku, że ta cała historyjka chyba gdzieś tam we mnie jeszcze nie do końca się zagoiła. Teraz jestem "mądra po szkodzie", zatem nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czekać aż znowu los da mi szansę i ktoś znowu zainteresuje się mną w taki sposób.. Tym razem postaram się tego już nie zepsuć.
Wyszło długo, wybaczcie. Może takie "wylanie tego co w środku siedzi" jakoś zadziała na mnie oczyszczająco :)
2
0