konto usunięte
(15 lat temu)
był późny wieczór. czekałam w brzeźnie na pętli na tramwaj, który zawiózłby mnie do wrzeszcza. nie nadjeżdżał. nagle pojawił się inny tramwaj. nie zastanawiając się długo wskoczyłam do niego, mając nadzieję, że podwiezie mnie choć kawałek. gdy tylko ruszył z miejsca, spostrzegłam, że jedzie w zupełnie innym kierunku, a obraz za oknem staje się coraz bardziej obcy i niepokojący. moje prośby, żeby motorniczy zatrzymał się i pozwolił mi wysiąść zostały zignorowane. facet konsekwentnie omijał wszystkie przystanki. zrobiło się nieciekawie. jadąc, przyglądałam się wnętrzu pojazdu. musiał mieć ze sto lat i w swojej kategorii był zapewne zabytkiem klasy „0”. posiadał wiele elementów z mosiężnej blachy, tłoczonej przedwojenną czcionką, informującą o parametrach i macierzystej fabryce. ogrzewany kozą, wyłożony starymi, wyświechtanymi dywanami, był niestandardowo umeblowany archaicznymi meblami. w końcu motorniczy zatrzymał pojazd, informując, że to przystanek końcowy. nieliczni zaczęli wysiadać i idąc między zrujnowanymi zabudowaniami, kierowali się w stronę pobliskiego zagajnika. wyskoczył za nimi motorniczy, wołając, żeby tam nie szli, gdyż jest niebezpiecznie. chwilę później do wagonu zaczęli ładować się kolesie o twarzach tak zakapiorskich, jak u błatnych na dworcu jarosławskim w moskwie. zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. nie wiem, kiedy dołączył do nich gość, od którego biło okrucieństwem i kwintesencją zła. marzyłam, żeby stać się niewidzialną, ale niestety facet wyłowił mnie wzrokiem i bez słowa przypuścił atak. od razu zrozumiałam, że to demon, który chce zawładnąć moją duszą. zaczęłam się bronić, waląc na oślep pięściami i rzucając w niego wszystkim, co wpadło mi w ręce. im bardziej zaciekła była moja obrona, tym wścieklejszy był jego atak. czułam, że mój strach daje mu jeszcze większą moc i karmi jego okrucieństwo. ta nieposkromiona siła budziła we mnie niewyobrażalne przerażenie. nie wiem, skąd pojawił się w mojej dłoni półtorak (tak, tak, sławetny mietek, 3,300 kg żywej wagi ;) , którym rozpaczliwie i ostatkiem sił cięłam na oślep. zupełnie nie pomagało. ostrze przechodziło przez jego ciało, nie robiąc mu najmniejszej szkody. w końcu, rozwścieczony do granic możliwości, chwycił za głownię, rozrywając ją na strzępy i gnąc, jak wiązkę cynowych drucików do lutowania. ogarnęła mnie skrajna rozpacz. czułam, że ta ściana zła zwycięża i pęta moją duszę.
w tym momencie skrawek jaźni wpłynął na mieliznę snu, pozwalając mi zaczerpnąć haust rzeczywistości. obudziłam się, bezwiednie powtarzając „odejdź szatanie”. dość niezwykłe, biorąc pod uwagę mój zadeklarowany ateizm. gdyby ktoś mógł w tamtej chwili spojrzeć w moje oczy, zapewne ujrzałby granice obłędu spowodowanego strachem.
nie zdążyłam jednak dobrze dojść do siebie i przyjąć do wiadomości, że to był tylko koszmarny koszmar ;) gdy zostałam siłą wciągnięta w dalszą część snu. potężny tunguski szaman porwał mój umysł i wplótł w jakieś oczyszczające obrzędy. tu już zupełnie nie czułam strachu. poddałam się bezwiednie tej podróży, domyślając się, że to ratunek przed potwornym demonem i jego próbą opętania. jedyne czego doświadczałam, to poczucie ogromnej energii i niewiarygodnej mocy. właściwie mogłabym w tym stanie trwać długo.
kiedy rano zadzwonił budzik, ledwo udało mi się wypłynąć na powierzchnię rzeczywistości. na moment. chwilę później szamańska siła znów pociągnęła mnie w toń snu. próbowałam jeszcze kilka razy wydostać się na brzeg jawy, ale moc onirycznego obrzędu była mocniejsza niż wołanie dnia. za którymś razem się udało. z przyjemnością poszłam na kawę i papierosa.
0
0