Przeczytałam cały wątek. I aż w oczy kole brak akceptacji dla kogoś innego, albo chociaż szacunku dla kogoś, kto myśli inaczej. Nie ma jednego dobrego sposobu na życie dla wszystkich. Co pasuje jednej rodzinie, dla innej może być nie do przyjęcia. Najważniejsze jest to, czy małżonkowie mają wspólne zdanie, wspólny pomysł na życie - ludziom z zewnątrz nic do tego. Jak obojgu pasuje to, że babka nie pracuje zawodowo, albo nie sprząta tylko komuś to zleci, to chamskie jest nazywanie tego lenistwem. Ja sama byłam przez kilka ładnych lat w takiej sytuacji. Jak się dzieci urodziły, to zrezygnowałam z pracy. Oboje z mężem wiedzieliśmy, że żłobek czy obca opiekunka wychowująca nasze dzieci nie wchodzi w grę. Mąż zarabiał na całą rodzinę i nigdy, NIGDY nie usłyszałam, że siedzenie w domu to "nicnierobienie". Co więcej, mąż pomagał mi jak mógł. Czasami sam proponował, że mam iść na zakupy, do koleżanki, położyc się... A on się dziećmi zajmie. Miałam po prostu odpocząć. W pracach domowych też mi pomagał i pomaga nadal. Najbardziej to widać przy okazji świąt, uroczystości rodzinnych. Wiadomo, pracy wtedy jest więcej i każde z nas robi to, co mu bardziej leży a druga strona nie znosi. I tak się utarło, że ja gotuję, piękę a mąż sprząta. Nawet w cotygodniowym sprzątaniu dzielimy się. Ja wolę umyć łazienkę a nie znoszę odkurzać i myć podłogi, więc robi to mąż. Nigdy też nie odczułam, że wydaję jego pieniądze. Od początku pieniądze były nasze. Pierwszą rzeczą po ślubie było dopisanie mnie do konta męża i wyrobienie mi karty. I to był inicjatywa mojego męża. Ja nawet o czymś takim nie pomyślałam. Ale usłyszałam, że po co płacić za utrzymanie dwóch kont bankowych (wtedy się jeszcze płaciło za to) skoro i tak wszystko od teraz jest wspólne. Na początku małżeństwa pracowałam na czarno, potem też miałam małe zarobki, a potem nie zarabiałam w ogóle więc ja do tego "wspólnego" dużo nie dokładałam. Jednak nigdy nie czułam, że wydaję nie swoje. Z czasem tak się utarło, że to ja bardziej pilnowałam wydatków niż mój maż, mimo że to on zarabiał.
Z czasem mój mąż stwierdził, że takie "siedzenie" w domu z dziećmi nie jest dla mnie całkiem fajne, że powinnam wyjść do ludzi, bo oszaleję. Namówił mnie na kolejne studia, żebym miała coś swojego, coś innego, jakąś odskocznię od domowych obowiązków. To był dobry ruch. Ja nadal byłam z dziećmi w tygodniu, ale weekendy spędzałam na uczelni, spotykałam się z ludźmi. Co więcej studia te pozwoliły mi znaleźć pracę szybciej niż myślałam. Pierwsze wysłane cv, jedna rozmowa i dostałam pracę. Myślałam, że to będzie dłużej trwało. Dzieci już wszystkie szkolne więc jest nam łatwiej. Mimo to ani mój mąż, ani moje dzieci nie są zachwyceni z tego, że pracuję. Córa mi wprost powiedziała, że fajniej było, jak byłam w domu. Bardzo lubiła to, że ją witałam, jak wracała ze szkoły, że był buziak rano przez wyjściem. Mój mąż też kręcił nosem, bo przyzwyczaił się, że bylam w domu. Może nie było zawsze posprzątane (bo nie lubię sprzątać) ale był obiad, często ciasto (bo akurat lubię pichcić). Co więcej, pracuję w budżetówce, więc kokosów z tego nie ma. Całej mojej rodzinie fajnie było tak żyć. No ale jak to mówi mój mąż, uparłam się, żeby pracować :) Kończę pracę o 15 a o 15.40 jestem w domu więc tragedii nie ma raczej. Jednak chcę zaznaczyć, że nie wszyscy faceci są tacy, że wypychają żony do pracy. Znajdą się tacy, którzy woleliby żonę w domu. Mam znajomych, nawet bliskich, którzy w ogóle nie zaakceptowaliby takiego sposobu na życie. Ja nie umiałabym zaakceptować ich wyborów (np. rezygnacja z urlopu rodzicielskiego, odwożenie dziecka do przedszkola o 6.15 a odbieranie o 17 przy naprawdę dużych zarobkach obojga). Ale nigdy nie krytykowaliśmy się nawzajem. Każde z nas ma inny sposób na życie, dla niego lepszy a ten drugi, inny wydaje się zupełnie bez sensu. Ale nie jest to powodem, żebyśmy się przestali lubić. A tu, na forum, w tym wątku od razu jest krytykowanie i to w taki nieprzyjemny sposób.
5
6