Gdzieś tak w ubiegłym stuleciu ojciec maił takie dwukasetowe wydawnictwo. 40 country golden greats to się nazywało. I tam była piosenka Ring of Fire. Powiedziałem mu, że to z reklamy dżinsów. Ożywił się i rzekł, że to Johnny Cash. I że bardzo go lubi. I że w ogóle to jest Indianin. Wszystkie chłopaki lubią Indian, więc od wielu wielu lat też lubię Johnnego Casha.
A wczoraj i dzisiaj obejrzałem film Walk the Line. O Johnnym Cashu. W roli głównej aktor, którego imienia nigdy się nie nauczę wymawiać. Joaquin się to pisze. Zanim zacząłem oglądać, to się zastanawiałem, czemu ten Joaquin zagrał Indianina. Co prawda jego nieżyjący brat grał młodego Indianę Jonesa, ale dr Jones swój pseudonim zawdzięcza psu i nie ma nic wspólnego ani z Indianami ani nawet z motocyklami Indian. Fajne motocykle. W wersji policyjnej miały manetkę gazu z lewej strony, żeby szeryf mógł prawą strzelać. Tak słyszałem przynajmniej.
Tak.. O czym to ja. No, okazało się, że aktor o dziwnym imieniu wcale nie musiał grać Indianina, bo Johnny Cash nie był żadnym Indianinem tylko stuprocentowym przypadkiem jankeskiego rednecka. Coś się ojcu pochrzaniło. W sumie to mogło się pochrzanić, bo Cash zestarzał się wyjątkowo godnie i mógł być postrzegany jaki dostojny Indianin. Przez wiele wiele lat.
Pointa. Nie ma takiej. Albo będą dwie. W życiu nigdy nie jest za późno by zostać Indianinem. Ani by dostać oświecenia, że ktoś wcale Indianinem nie jest.
https://youtu.be/hbhxuoogpOg