o ja pier*** ę, znów o mało co nie dostałam zawału serca, a może tylko migotania przedsionków. już teraz wiem, dlaczego nie widuję znajomych w mieście. oni wszyscy są na fejsbuku.
czasem, czwartkową nocą, zdarza mi się przehalsować przez taki społecznościowy twór. i faktycznie wszyscy ci, których spotykałam w knajpach, w lesie, w terenie są tamże. są tam również ich małe i wielkie osiągnięcia, wydarzenia, zdjęcia. wyrwane z kontekstu życia, robią kolosalne wrażenie.
moje nieudokumentowane fotką, sprawnym komentarzem, drobne kroki przez życie są niczym.... są niczym bezimienna orionida na plugawym, jesiennym niebie, opuszczonym przez ostatnie, rozkrzyczane klucze gęsi.
niezauważone, a przecież są. jak długo istnieję, tak długo są i efektem motyla modyfikują rzeczywistość.
ale jeśli mnie TAM nie ma, to nie istnieję.
nie ma mnie. bo nie ma mnie na tle pomnożonych ssaków, wybudowanych nieruchomości, zdobytych obszarów, przybitych piątek na iwentach i w atrakcyjnym otoczeniu również.
jakoś na co dzień nie mam tego poczucia nieistnienia, nie mam czasu na pierdoły, wolne chwile w przemieszczaniu się wypełniam czytając książki, inne wolne chwile zagospodarowuję np. grabiąc liście ( jak rasowy wrzeszczański menel - ponoć w/g mieszkańców ościennych miejscowości to taka charakterystyczna cecha PG (patologii gdańskiej) - grabienie liści).
ale przyjdzie taki wolny czwartek, człowiek myśli, że się wygrzeje przy ogniu z sierściuchami, wyśpi, odepnie, umyje okna, odkurzy, jeszcze więcej poczyta, wyprowadzi stado na spacer, a tu zonk, niebacznie zaczął badać obszary nieznane i co się okazuje?
nie istnieje. nie ma takiego miasta jak londyn jest lądek, lądek zdrój...
i wszystko staje w miejscu...
https://www.youtube.com/watch?v=fxyRObLtYCk