Cześć dziewczyny, melduję się z Jaśkiem poza brzuchem... teraz opiszę jak to było.. sorry że tak dużo, ale ma to dla mnie terapeutyczne znaczenie;P
Tak jak pisałam Wam w nocy że jadę do szpitala, tak rzeczywiście się stało.. ruszyliśmy jak skurcze były co ok. 6 minut, jak podjeżdżaliśmy to były już co 3-4 minuty.. jak wjeżdżaliśmy na parking odeszły mi wody, dzięki Bogu pomyśleliśmy o podkładzie i kocu pod tyłek..
Przyjęcie w szpitalu chłodne, położnej akurat nie było w gabinecie bo zaprowadziła pacjentkę na porodówkę, czekaliśmy przed drzwiami na nią, wróciła, obojętnie nas minęła i zamknęła drzwi... zapukałam, powiedziałam że akcja porodowa i odeszły mi wody, po czym usłyszałam suche "zaraaaz" i ponownie zamknięto mi drzwi przed nosem.. w gabinecie nie było żadnej pacjentki.. więc czekam przed drzwiami, usiadłam bo skurcze po odejściu wód przybrały na sile i bałam się że zaraz padnę, a tu podchodzi następna dziewczyna z akcją porodową, puka, mówi że chyba będzie dziś rodzić i tamta baba jej szeroko drzwi otwiera i zamierza wpuścić... szczęście że mąż zareagował, bo ja w bólach nawet bym z krzesła się tak szybko nie poderwała... po badaniu okazało się że rozwarcie 5-6cm, nie było czasu na lewatywę itd. od razu na salę porodową..
tam położna z piekła rodem.. gdy mnie z dołu przyprowadzili koleżanka powiedziała jej wyraźnie że ja już po wodach, z takim rozwarciem, ale chyba nie do końca zczaiła, bo podłączyła mnie pod ktg i wyszła.. wcześniej chciała żebym leżąc już na łóżku podniosła tyłek i sobie przełożyła gumkę od ktg pod krzyżem ale mówiła tak cicho że ja nie rozumiałam co ona ode mnie chce z tą gumką, powiedziałam żeby mówiła głośniej do mnie to ona do mnie że mam się skupić na tym co ona mówi a nie na sobie, bo ja jestem skupiona na sobie, a ona nie będzie krzyczeć.. zapytałam czy z nią będę rodzić, odparła sucho ze nie wie.. zapytałam czy w tym szpitalu honoruje się plan porodu, zapytała czy pisałam go przy pomocy tego ze stron internetowych, powiedziałam że tak, w odpowiedzi usłyszałam że w takim razie to jest plagiat... mąż się wtrącił że konsultowałam go z położną środowiskową, więc ostatecznie przeczytała ten plan, ale chyba nic z niego nie zrealizowano, poza tym że udało się urodzić z ochroną krocza.. pytałam czy będę mogła dostać gaz, powiedziała że tak, ale nie podano mi go, a leżąc pod ktg naprawdę bym go doceniła.. leżałam tak sama, z mężem, słuchając jak obok akcja się toczy... w końcu położna przyszła, razem z doktor która mnie na dole badała, tamta jej chyba powiedziała drugi raz że ja już po wodach, no to zdziwiona wielce (i kto powinien się bardziej skupić na tym co się do niego mówi?), kazała rozłożyć nogi i że będziemy rodzić... zdązyłam zapytać jak ma na imię- Grażyna... potem parcie, znowu niemiły komentarz i jakby wyraźna irytacja Pani Grażyny że ja źle prę, po instrukcji 3 parcia i Jasiek się urodził... potem chyba dostałam oksytocynę (nie uznano za stosowne powiedzieć mi co mi podłączają) i urodziłam łożysko.. położna nie przedstawiła się, nie zwracała się do mnie po imieniu, w zasadzie poza niemiłymi komentarzami to nie usłyszałam od niej nic miłego ani motywującego.. kiedy powiedziałam jej co powiedziała mi położna z którą tu 5 lat temu rodziłam (że tak się namęczyła by ochronić mi krocze żebym przy drugim porodzie się nie dała pociąć) to odpowiedziała że na pewno tak nie było, bo żadna z nich by tak nie powiedziała... nosz ku.wa, chyba ja tam byłam a ona nie... no cóż, tylko się cieszyć że wszystko tak krótko trwało, bo gdyby był to trudniejszy i dłuższy poród to nie wiem co by było... człowiek jest na łasce tych ludzi i nie śmie nic pyskować...
na oddziale położniczym ok.. no może poza tym że mieli straszny natłok.. pokojów rodzinnych nie było (coś mi się obiło o uszy że jest rezerwacja?).. trochę rozczarowanie ale cóż 300-500 zł piechotą nie chodzi, a z przyjemnoscią wydam je na śliczne ciuszki i zabawki.. poza tym w domu starsze dziecko, miałam mieszane uczucia czy to ok, jak ja i mąż ją tak porzucimy by spedzić 2-3 dni z nowym dzieckiem w szpitalu.... tak więc łatwo się pogodziłam z tą myślą... na oddziale wszędzie full, więc zakwaterowano mnie w dwójce, z dziewczyną która cały czas miała gęsty katar i strasznie kaszlała.. zareagowałam nie od razu (myślałam że to może jakaś alergia czy coś), ale jej stan się pogarszał i drugiego dnia zgłosiłam, że synowi furczy w nosie, koleżanka jest chora i martwię się... dziewczyna wyraźnie powstrzymywała się od smarkania, kasłania przy obsłudze.. dziecko tej dziewczyny otrzymywało wraz z jej pokarmem przeciwciała skoro walczyła ona z infekcją, ale moje nie, więc naprawdę się zmartwiłam.. przyszła doktor, osłuchała Jaśka a mi powiedziała że noworodki są generalnie odporne na wszelkie "katary", bo ja też niejeden w życiu przeszłam i przekazałam przeciwciała dziecku... no a jeśli koleżanka miała grypę albo co innego? w każdym razie z powodu dużej ilości położnic nic się nie dało (chciało) zrobić.. nie zaproponowano mojej koleżance np. maseczki.. przypominam tu jaki ochrzan dostała Weronika jak przyszła ze swoją córcią do przychodni i czekała z nią w poczekalni z godzinkę... ja mieszkałam z osobą która była wyraźnie chora przez dwie i pół doby w niewietrzonym pokoju z dzieckiem w pierwszych dobach życia..
pomoc w przystawieniu do piersi ograniczyła się do pytania czy karmię piersią i czy jest pokarm.. powiedziałam że nie wiem czy jest, bo syn ciągle domaga się piersi i nie wiem czy się najada, że się niepokoję, powiedziano mi że w nocy (czyli za ok. 10-12 godzin) Jasiek będzie ważony więc się przekonamy czy się najada.. nikt nie dotknął mi piersi, nie próbował wycisnąć pokarmu.. ja próbowałam ale chyba jakoś niezbyt dobrze to robiłam, nic nie leciało... zapytałam czy na oddziale jest doradca laktacyjny- generalnie jest, ale na urlopie..
być może pamiętacie że za radą położnej środowiskowej poprosiłam aby szczepienie zrobiono nie w pierwszej a w drugiej dobie wypisu, w efekcie zapomniano o mnie i nie zrobiono go w drugiej dobie, po mojej interwencji załatwiliśmy to następnego dnia przed wyjściem ze szpitala..
cóż więcej mogę powiedzieć.. ostatecznie wszystko zakończyło się pomyślnie, Jaś wydaje się zdrowy, ja też szybko dochodzę do siebie.. co prawda życzyłabym sobie żeby wszystko przebiegło z mniejszym stresem (przecież można go było uniknąć, wystarczyłoby tylko trochę chęci i ludzkiego podejścia)... trochę więcej oczekuje się od szpitala który szczyci się że jest przyjazny dziecku...
czy wróciłabym do Wejherowa ponownie? chyba nie... różowa mgiełka po pierwszym porodzie opadła i chyba spróbowałabym szczęścia gdzieś indziej...
0
1