Sukces i prawie, że spowiedź ;)
Znacie mój optymizm i moje pozytywne podejście do życia i nigdy się jakoś nie zwierzałam szczególnie z jakichś ciężkich rzeczy tu-na forum... i dziś jakoś mnie tak wzięło na napisanie postu po tym, jak obejrzałam przecudowny wywiad Łukasza Jakóbiaka z Martyną Wojciechowską. Niezwykle mało ludzi jest w stanie mnie skutecznie zmotywować, zmienić sposób postrzegania pewnych spraw a po obejrzeniu tego wywiadu czuję się jakby piorun mnie strzelił ;)
link do wywiadu zostawiam tutaj:
https://www.youtube.com/watch?v=mhkWjAj1EN8
a odniosę się do poruszonej w wywiadzie kwestii sukcesu,pasji i doceniania rzeczy, o których się nie myśli. Post będzie długi więc polecam herbatkę i cierpliwość ;)
Wiecie, to nie jest tak, że jestem ustawioną w życiu jedynaczką, która miała wszystko zawsze podstawione pod nos. Miałam w gruncie rzeczy bardzo szczęśliwe dzieciństwo, choć cała moja rodzina od strony mamy to nauczyciele. Zawsze wymagali ode mnie tylko jednego- ucz się pilnie. A to było jedyne, czego ja nie chciałam robić. Nigdy nie kręciło mnie siedzenie w książkach, 9 lat młodości spędziłam w szkole muzycznej ćwicząc do egzaminów i zostając do późna w szkole zamiast bawić się z innymi dziećmi na podwórku. Poszłam do liceum i zderzyłam się z rzeczywistością- świat dżungli, w którym ja- grzeczna i dobrze wychowana dziewczynka zwyczajnie sobie nie radziłam. Byłam klasowym odrzutkiem, nie umiałam się bronić kiedy atakowano mnie słownie i psychicznie...bo przecież babcia uczyła, że nie wolno ludziom mówić brzydkich rzeczy i zawsze należy zachowywać się z klasą. Byłam trójkowa, całkowicie przeciętna...a przecież stać mnie na więcej, nie jestem głupia. Nie satysfakcjonowało mnie uczenie się tego, co mnie nie interesuje byle mieć dobre oceny. Nikt tego nie rozumiał bo przecież zaraz studia, trzeba się wykształcić... chciałam pójść na psychologię ze specjalizacją seksuologia. Nie ukrywam, od zawsze ciekawiły mnie te tematy, nie pod względem samego aktu ale pod względem ludzkiej psychiki, reakcji. Wiecie dlaczego nie poszłam? Bo bałam się reakcji najbliższych...bo na psychologię idą ci, którzy mają sami ze sobą problem, bo będę bezrobotna później... i wybrałam romanistykę, w sumie wydawała się lepszym wyborem z tych wszystkich gorszych. I to było najgorsze, co mogłam zrobić. Po 2 latach wiedziałam, że to nie to i zwyczajnie nie czuję się szczęśliwa a już absolutnie nie chcę pracować później jako tłumacz bo tego nie znoszę. Dałam się namówić na pozostanie na studiach bo "nie marnuj 2 lat, co ty będziesz teraz robić, zrób chociaż ten licencjat, miej papier, blokujesz sobie sama drogę do sukcesu" i zostałam na studiach do końca 3 roku, choć oblałam jeden przedmiot i musiałam rok powtórzyć. Pracę miałam napisaną do połowy kiedy zdałam sobie sprawę, że ja po prostu nie będę się dalej zmuszać. Rzuciłam to w cholerę i poszłam pracować na kuchnię, poszłam robić to, co czułam, że chcę robić, co sprawiało mi przyjemność. Wszyscy dookoła mówili mi "będziesz stać w garach? Tak się marnujesz! Możesz sobie w domu gotować. Praca nie jest po to, żeby ją lubić tylko żeby dawała pieniądze, na pasje jest czas po pracy". Nie było łatwo zmierzyć się z brakiem akceptacji najbliższych. Przetrwałam i robiłam to, co kocham, mimo wszystko.
I jestem teraz w Anglii. Pamiętacie jak kiedyś napisałam w poście o marzeniach, że marzę, by pracować w restauracji z gwiazdką michelin? Pracuję w takiej od 2 tygodni. Jestem bardzo szczęśliwa bo poziom jest niezwykle wysoki, pracuję na produktach, o których nawet nie miałam pojęcia, że istnieją... a mimo tego odczuwam ostatnio ogromny spadek motywacji i ogólnej radości z życia. Dlaczego?! Przecież odniosłam sukces! I wtedy dotarło do mnie, że sukcesem dla mnie nigdy nie był prestiż...że ja do tego prestiżu dążę ciągle tylko dlatego, że ktoś tego ode mnie wymagał, że chcę żeby moi bliscy byli ze mnie dumni, żeby mogli się pochwalić, żebym ja czuła się lepiej, że pracuję w prestiżowym miejscu i mimo, że nie spełniłam oczekiwań związanych ze studiami (naprawdę, reakcje na moje rzucenie studiów były porównywalne jakby ktoś im powiedział, że umarłam) to coś osiągnęłam...że jestem lepsza niż inni bo taką mam ambicję. Guzik prawda. Nie jestem lepsza od nikogo. Nie są mi potrzebne w życiu gwiazdki i dążenie do bycia najlepszą i osiągania sukcesów jeden po drugim. Co z tego, że pracuję w takim miejscu? Czym to jest obkupione? Byciem tu całkiem samą, zdaną tylko na siebie. Ucieczką kilka miesięcy po najcięższym rozstaniu, po którym dostałam takiej depresji, że nie byłam w stanie wyjść z łóżka, z człowiekiem, który jako jedyny w moim życiu sprawił, że na poważnie myślałam o założeniu rodziny...bo w sumie to był mój główny powód wyjazdu, nie praca, nie zarobki...ucieczka, zmiana otoczenia.
I po tym wywiadzie dotarło do mnie, że ja po prostu kocham to, co robię, niezależnie od tego gdzie to robię... że mogę robić super skomplikowane rzeczy w restauracji z gwiazdką ale równie szczęśliwa czuję się gotując rosół w małym bistro. To nie miejsce czyni mnie szczęśliwą a czynności. A sukces to nie zarabianie w funtach. Sukces dla mnie to wypracowanie w życiu balansu i harmonii pomiędzy szczęśliwym życiem zawodowym a prywatnym.
A dla Was czym jest sukces?
link do wywiadu zostawiam tutaj:
https://www.youtube.com/watch?v=mhkWjAj1EN8
a odniosę się do poruszonej w wywiadzie kwestii sukcesu,pasji i doceniania rzeczy, o których się nie myśli. Post będzie długi więc polecam herbatkę i cierpliwość ;)
Wiecie, to nie jest tak, że jestem ustawioną w życiu jedynaczką, która miała wszystko zawsze podstawione pod nos. Miałam w gruncie rzeczy bardzo szczęśliwe dzieciństwo, choć cała moja rodzina od strony mamy to nauczyciele. Zawsze wymagali ode mnie tylko jednego- ucz się pilnie. A to było jedyne, czego ja nie chciałam robić. Nigdy nie kręciło mnie siedzenie w książkach, 9 lat młodości spędziłam w szkole muzycznej ćwicząc do egzaminów i zostając do późna w szkole zamiast bawić się z innymi dziećmi na podwórku. Poszłam do liceum i zderzyłam się z rzeczywistością- świat dżungli, w którym ja- grzeczna i dobrze wychowana dziewczynka zwyczajnie sobie nie radziłam. Byłam klasowym odrzutkiem, nie umiałam się bronić kiedy atakowano mnie słownie i psychicznie...bo przecież babcia uczyła, że nie wolno ludziom mówić brzydkich rzeczy i zawsze należy zachowywać się z klasą. Byłam trójkowa, całkowicie przeciętna...a przecież stać mnie na więcej, nie jestem głupia. Nie satysfakcjonowało mnie uczenie się tego, co mnie nie interesuje byle mieć dobre oceny. Nikt tego nie rozumiał bo przecież zaraz studia, trzeba się wykształcić... chciałam pójść na psychologię ze specjalizacją seksuologia. Nie ukrywam, od zawsze ciekawiły mnie te tematy, nie pod względem samego aktu ale pod względem ludzkiej psychiki, reakcji. Wiecie dlaczego nie poszłam? Bo bałam się reakcji najbliższych...bo na psychologię idą ci, którzy mają sami ze sobą problem, bo będę bezrobotna później... i wybrałam romanistykę, w sumie wydawała się lepszym wyborem z tych wszystkich gorszych. I to było najgorsze, co mogłam zrobić. Po 2 latach wiedziałam, że to nie to i zwyczajnie nie czuję się szczęśliwa a już absolutnie nie chcę pracować później jako tłumacz bo tego nie znoszę. Dałam się namówić na pozostanie na studiach bo "nie marnuj 2 lat, co ty będziesz teraz robić, zrób chociaż ten licencjat, miej papier, blokujesz sobie sama drogę do sukcesu" i zostałam na studiach do końca 3 roku, choć oblałam jeden przedmiot i musiałam rok powtórzyć. Pracę miałam napisaną do połowy kiedy zdałam sobie sprawę, że ja po prostu nie będę się dalej zmuszać. Rzuciłam to w cholerę i poszłam pracować na kuchnię, poszłam robić to, co czułam, że chcę robić, co sprawiało mi przyjemność. Wszyscy dookoła mówili mi "będziesz stać w garach? Tak się marnujesz! Możesz sobie w domu gotować. Praca nie jest po to, żeby ją lubić tylko żeby dawała pieniądze, na pasje jest czas po pracy". Nie było łatwo zmierzyć się z brakiem akceptacji najbliższych. Przetrwałam i robiłam to, co kocham, mimo wszystko.
I jestem teraz w Anglii. Pamiętacie jak kiedyś napisałam w poście o marzeniach, że marzę, by pracować w restauracji z gwiazdką michelin? Pracuję w takiej od 2 tygodni. Jestem bardzo szczęśliwa bo poziom jest niezwykle wysoki, pracuję na produktach, o których nawet nie miałam pojęcia, że istnieją... a mimo tego odczuwam ostatnio ogromny spadek motywacji i ogólnej radości z życia. Dlaczego?! Przecież odniosłam sukces! I wtedy dotarło do mnie, że sukcesem dla mnie nigdy nie był prestiż...że ja do tego prestiżu dążę ciągle tylko dlatego, że ktoś tego ode mnie wymagał, że chcę żeby moi bliscy byli ze mnie dumni, żeby mogli się pochwalić, żebym ja czuła się lepiej, że pracuję w prestiżowym miejscu i mimo, że nie spełniłam oczekiwań związanych ze studiami (naprawdę, reakcje na moje rzucenie studiów były porównywalne jakby ktoś im powiedział, że umarłam) to coś osiągnęłam...że jestem lepsza niż inni bo taką mam ambicję. Guzik prawda. Nie jestem lepsza od nikogo. Nie są mi potrzebne w życiu gwiazdki i dążenie do bycia najlepszą i osiągania sukcesów jeden po drugim. Co z tego, że pracuję w takim miejscu? Czym to jest obkupione? Byciem tu całkiem samą, zdaną tylko na siebie. Ucieczką kilka miesięcy po najcięższym rozstaniu, po którym dostałam takiej depresji, że nie byłam w stanie wyjść z łóżka, z człowiekiem, który jako jedyny w moim życiu sprawił, że na poważnie myślałam o założeniu rodziny...bo w sumie to był mój główny powód wyjazdu, nie praca, nie zarobki...ucieczka, zmiana otoczenia.
I po tym wywiadzie dotarło do mnie, że ja po prostu kocham to, co robię, niezależnie od tego gdzie to robię... że mogę robić super skomplikowane rzeczy w restauracji z gwiazdką ale równie szczęśliwa czuję się gotując rosół w małym bistro. To nie miejsce czyni mnie szczęśliwą a czynności. A sukces to nie zarabianie w funtach. Sukces dla mnie to wypracowanie w życiu balansu i harmonii pomiędzy szczęśliwym życiem zawodowym a prywatnym.
A dla Was czym jest sukces?